Tabloidy zbliżają nas do warholowskiego proroctwa: liczba przelotnych celebrytów stale rośnie, jedni zastępują drugich w zawrotnym tempie. Jeszcze się stara gwardia trzyma, jeszcze ten, o którym pisano przed rokiem, że zrobił sobie tatuaż, włożył spodnie w kratkę albo poszedł na randkę, próbuje bronić pola, jeszcze wzywa reporterów do szpitala, w którym wycięto mu wyrostek, jeszcze udaje pijanego na bankiecie, ale nowe masy już napierają. Już tej celebryteńce – jak co roku którejś – biust wypadł z sukienki, już młody wilczek-celebrytek uprosił paparazza, żeby ten „złapał go przypadkiem” na obsikiwaniu bramy bardziej znanego celebrytka... i staremu gwardziście nawet romans z Jolą Rutowicz nie pomoże, trafi na tablośmietnik tablohistorii, z którego będzie wołał słabym głosem: „Wyjeżdżam do Niemiec! Porzucam Polskę! Na zawsze! Już spakowałem walizki! Już dom sprzedaję...”, ale nic to nie da, bo dać nie może.
Nowa gwardia wdarła się na szpalty i portale i trzyma rząd dusz z pomocą „gorących romansów”, butów ze śmieci i „ekskluzywnych wywiadów” na płycie rodzinnego grobowca. W tym zawodzie nie ma miejsca na litość dla starych (i nigdy nie było; nie ma smutniejszej i bardziej wzruszającej grupy bohaterów w literaturze niż stare prostytuty): istotą celebryctwa jest odświeżanie – za każdym odświeżeniem strony na plotkarskim portalu oko cieszy nowa plota.
Można oczywiście wyznawać matriksową teorię tabloidyzacji prasy – że tu nie tylko o schlebianie najniższym instynktom publiki chodzi, ale o odwiedzenie uwagi od rzeczywistej władzy. Całe uniwersum gwiazdek i gwiazdeczek byłoby tu parawanem, za którym kryją się przejmujące władzę korporacje, plutokraci, siuchty, kamaryle; społeczeństwo, zamiast wnikać w to, kto pociąga za sznurki, która firma przejmuje którą, jakie możliwości daje nowa ustawa i komu, śledzi tylko matriks prawdziwego życia: jakąś Lodzię tańczącą na lodzie, jakiegoś typka z pobocznego wątku serialu, którego rólka (z braku halabard – noszenie szklanki) od razu obrasta newsami: związkiem z trzecioplanową aktorką, noszącą bikini w innym serialu, konfliktem, ślubem, szczegółami garderoby.
W tej sytuacji celebryci oczywiście muszą być doskonale puści – gdyby bowiem robili coś istotnego w kulturze, polityce czy biznesie, zostawaliby na trwałe w społecznej wyobraźni, co prowadziłoby do zrastania się matriksu z prawdziwym życiem. Matriksowe pacynki zaś mają być od życia możliwie odklejone, by można je było w każdym momencie zamienić na inne, nie zmieniając niczego w rzeczywistym świecie.
Bez względu na to, czy słuszna jest teoria spiskowa, czy teoria Warhola (wykluczają się zresztą w niewielkim stopniu), wydaje się, że celebrytów będzie coraz więcej i zarazem będą coraz szybciej się zastępowali. Postuluję więc rozwiązanie radykalne: marzy mi się tabloid i portal plotkarski, w którym występowaliby tzw. zwykli ludzie. I to nie jak w „Big Brotherach”, gdzie każdy uczestnik próbował przyssać się do szklanego ekranu, poprowadzić program, wrandkować się w świat sław, posprzedawać supergarnki w parze z przebrzmiałą sławą piosenki... nie. Jedna wzmianka – i koniec.
„Mielone z pietruszką! – krzyczałby tytuł. Pani Zyta Nojman przerywa milczenie! Tak – mówi nam pani Zyta (62 l.) – od dekad dodaję pietruszkę do kotletów mielonych i wcale się tego nie wstydzę. Moja matka też tak robiła. I jej matka. Sąsiedzi z małej podsieradzkiej miejscowości do dziś nie mogą ochłonąć”. Albo: „Ekskluzywny wywiad dla »Zwyklasa«: pan Zbigniew Gorzyński (45 l.) opowiada, jaką złapał rybę. Czy pan Władek z pobliskiej Karwi pobije jego rekord?”. A na stronie obok: „Siedemnastoletnia Martyna Ciuś z II f ma chłopaka! Co na to Damian Kremer (16 l.) z II c? Wysłuchaliśmy ich zwierzeń”. Przed oczami czytelników przechodziłyby zupełnie zwyczajne fakty, opinie i wydarzenia z najzwyczajniejszych ludzkich żyć. Pan Józek przytył cztery kilo. Zosia rozwiązała po południu trzy diagramy sudoku. Witek nie pójdzie na wybory. Milena kupiła sukienkę w szkocką kratę. Rodzice Artura nie chcieli, żeby został cukiernikiem. Adam pokazał rodzicom nową partnerkę. I tak dalej, i tak dalej, nie ma, że boli. Im „zwyczajniejszy”, nietknięty przez tabloidy człowiek, im „zwyczajniejszy”, niebudzący najmniejszego zainteresowania fakt, tym lepiej. To właśnie byłoby prawdziwe podglądanie życia w całej jego nużącej powtarzalności.
Kto wie, być może takie posunięcie tabloidyzacji ad absurdum przywróciłoby rzeczywiste proporcje? Być może wtedy wszystkie panie Zosie, Martyny i Mileny, wszyscy panowie Adamowie, Józkowie i Arturowie zobaczyliby, jak pozorny jest dystans dzielący ich od przelotnych gwiazdeczek estrady i pseudoaktorów z serialu – serialu, który przecież w założeniu też ma stanowić odwzorowanie „życia takiego, jakim jest”? Że tatuaż na ramieniu tancerki nie jest ani trochę ciekawszy niż tatuaż na ramieniu kelnerki, że ślub wokalisty nie jest ważniejszy niż ślub anglisty, że to, co Anna, odtwarzająca rolę Marysi, myśli o wojnie w Iraku, nie jest ani o jotę istotniejsze niż to, co o wojnie w Iraku myśli Paula sprzedająca w spożywczym.
Że życie, w swojej spiętrzonej urodzie i nudzie, rozlewa się po nas wszystkich najzupełniej równomiernie – z każdego czyniąc zarazem fascynujący obiekt badań, jak i zupełnie nieciekawy egzemplarz białka, który budzi się, wstaje, pracuje, je, wydala, bierze ślub, rozwodzi się, ma dzieci, choruje, robi sobie tatuaże i zupę grzybową, z kimś się kłóci, z kimś godzi, i tak od początku do końca. Końca, który zresztą końcem nie jest, skoro białko istnieje dalej w kolejnym wcieleniu.
Jacek Dehnel (ur. 1980 r.) debiutował tomem wierszy „Żywoty równoległe” (2004 r.). W 2005 r. otrzymał Nagrodę Kościelskich. W 2006 r. opublikował powieść „Lala”, za którą otrzymał Paszport „Polityki”. Wydał też m.in. tomy wierszy „Wyprawa na południe” (2005 r.) i „Brzytwa okamgnienia” (2007 r.) oraz prozę: „Rynek w Smyrnie” (2007 r.), „Balzakiana” (2008 r.) i „Fotoplastikon” (2009 r.).