Poprzednia książka Tadeusza Olszańskiego, „Kresy kresów. Stanisławów” (Iskry 2008) okazała się rewelacją. W znakomicie udokumentowanej książce autor – publicysta znany m.in. z łamów POLITYKI, hungarysta, tłumacz – wspominał życie własne, rodziny i swojego miasta z taką pieczołowitością i czułością, że trafił do serc stanisławowiaków rozsianych po całym świecie. List i fotografie nadesłał nawet prezydent Ryszard Kaczorowski z Londynu. Plon był tak obfity, że Olszański, zamiast kolejnego wydania swojej pierwszej książki, zdecydował się napisać nową: „Stanisławów jednak żyje”. Opisuje w niej żywot miasta zamieszkanego w 1935 r. przez Żydów (46 proc.), Polaków (36 proc.), Rusinów (16 proc.), a także Niemców i Ormian, którzy sąsiadowali ze sobą w miarę zgodnie, zanim pojawiły się koszmary XX w. – I wojna światowa (miasto przechodziło pięciokrotnie z rąk do rąk), II wojna światowa, rewolucja bolszewicka, epizod pierwszego państwa ukraińskiego (1918), NKWD, gestapo, Zagłada, partyzantka żydowska, wreszcie nieodwołalne przyłączenie miasta do ZSRR.
Szczególną uwagę przywiązuje autor do polskiego Stanisławowa, do lat międzywojennych, na które przypadało jego dzieciństwo i rozkwit miasta, już wtedy wojewódzkiego, dziś zwanego Iwano-Frankiwsk. Wielka polityka (Piłsudski w Stanisławowie) przeplata się tu z dziejami poszczególnych rodów, tragedie, wywózki, pogromy z chwilami radości z powodu wygranych ulubionej drużyny piłkarskiej. Godne uwagi jest zakończenie, w którym autor godzi się z utratą Stanisławowa. Lepiej cieszyć się ze współpracy polskich miast i instytucji z Iwano-Frankiwskiem, niż „zaciekle protestować przeciw przyznaniu Stefanowi Banderze tytułu bohatera narodowego oraz honorowego obywatela miasta, w którym się urodziłem” – pisze Olszański.
Daniel Passent