Może twórcę wprowadzić do nieba, ale i strącić do piekieł, pisze książki ustanawiające niepodważalne środowiskowe hierarchie. Tym razem jednak zamiast o sztuce napisała o swoim rocznym pobycie na stypendium w Berlinie. Jest to osobliwe połączenie klasycznego dziennika ze wspomnieniami, próbami eseistycznymi, poetyckimi i publicystycznymi. Formuły swobodnie się ze sobą plotą, co jednak nie oznacza, że składają w całość. Nadmiar przemyśleń w tym przypadku okazuje się złym paliwem dla literatury. Dużo się dzieje, ale w pamięci czytelnika pozostają na ogół jakieś urywki o tym, z kim autorka się widziała, zjadła lunch, spacerowała. To byłoby może fascynujące, gdyby spisane zostało przez Donalda Trumpa lub Micka Jaggera. Rottenberg utrwala wizerunek siebie samej jako osoby obytej, znającej ważnych ludzi. Praktycznie jedyne fragmenty, które czyta się z zapałem, to te, w których autorkę ponosi temperament polemiczny, gdy na coś się wkurza, komentuje politykę kulturalną. Niestety, nie one dominują. „Urodziny Joli. Nawet nie mogę do niej zadzwonić, ponieważ moja komórka utraciła zasięg. Mówi mi, że brak sieci” – notuje pod datą 17 stycznia 2016 r. No i…? – chciałoby się dodać.
Anda Rottenberg, Berlińska depresja, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2018, s. 351