Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Paszporty POLITYKI

Rozmowa z Jarosławem Modzelewskim

Jarosław Modzelewski: Raz wygrywam ja, raz obraz

Gdy pytam malarzy o początki, zwykle słyszę, że zaczynali niemal od kołyski, a w przedszkolu już na pewno wiedzieli, że zostaną artystami.

Malowałem, jak każde chyba dziecko, z dużą przyjemnością. Kopiowałem na przykład konie ze znaczków pocztowych i wszystkim się to bardzo podobało. Ale nie wyrastałem z tymi uzdolnieniami ponad przeciętność. W rodzinie nie było tradycji artystycznych, szykowano mnie raczej do dziedzin technicznych. Poszedłem więc do technikum elektronicznego, gdzie uczyłem się całkiem nieźle.

Kiedy więc nastąpił przełom?

Mniej więcej w połowie szkoły średniej. To wręcz banalna historia. W ręce wpadła mi książka o Cezannie, którą moja mama dostała bodaj na imieniny. Zaniepokoiła mnie i zaintrygowała. Nabrałem ochoty, by samemu coś namalować. Kupiłem farby. Moje pierwsze „dzieło” powstało na odwrocie jakiegoś kiczu, który mieliśmy w domu. Mam je zresztą po dziś dzień. Później – bez hałasu – coś tam sobie malowałem, rysowałem. Spodobało mi się na tyle, że zacząłem chodzić na zajęcia plastyczne do Pałacu Młodzieży. Wyglądało to komicznie, bo byłem najstarszy w grupie. Wyrośnięty siedemnastolatek wśród dzieciaków. I tak się wciągnąłem.

Kraj stracił jednego technika, a może i inżyniera.

Rzeczywiście, postanowiłem zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. W moim środowisku i dla moich rodziców to była fantazja, ale z wyrozumiałością podeszli do mojego pomysłu. Zgodzili się, ale pod warunkiem, że będę także zdawał na inne studia. Wszyscy zakładali, że na ASP się nie dostanę. Zresztą było bardzo trudno, o jedno miejsce walczyło około dziesięciu kandydatów.

W 1982 r.

Reklama