Oglądaliśmy Andorę, a myśleliśmy o Wembley, bo tam w najbliższą środę dojdzie do prawdziwego egzaminu jakości naszej kadry.
Daleko od oceny celującej
Niedzielna potyczka była z tej perspektywy manewrami przed decydującym wiosennym starciem. Ocena tych ćwiczeń jest daleka od celującej. Piszę te słowa, nie znając oceny meczu Paolo Sousy. Być może trener będzie uważał inaczej. Wiadomo już, że potrafi zaskoczyć. Przecież po meczu w Budapeszcie zwierzył się, że jest dumny z postawy swoich podopiecznych. Mało tego: uznał, że większość Polaków też powinna być dumna. Najwyraźniej nie mogę się zaliczyć do większości. Duma na pewno nie była uczuciem, które we mnie wzbierało podczas transmisji ze stadionu Ferenca Puskasa.
Odszedłem trochę od wydarzeń w Warszawie, bo widowisko nie było pasjonujące. Z grubsza było wiadomo, że oni będą się bronić, a my atakować. Oni przez pół godziny bronili się dość umiejętnie, a Polacy kombinowali, jak pokonać stojącego w bramce gości debiutanta.
Sousa musi uczyć się w meczach o punkty. W niedzielę skorygował budapeszteński skład. Na dobre przeprosił się z Kamilem Glikiem, który pokazał się na boisku od pierwszej minuty. Michała Helika – konkurenta do jego pozycji – odesłał na trybuny. Dał za to szansę debiutantowi Kamilowi Piątkowskiemu z Rakowa Częstochowy. Później wpuścił jeszcze kilku debiutantów lub prawie debiutantów, w tym 17-latka z Pogoni Kacpra Kozłowskiego.
W środę odpowiedź
Trochę już można było zacząć się irytować, gdy Robert Lewandowski w 30. minucie zrobił to, co robi teraz najlepiej na świecie. Strzelił gola. Po przerwie dołożył jeszcze jedną bramkę i zszedł z boiska z obolałym kolanem. Jego zmiennik Karol Świderski miał znacznie mniej czasu niż jego słynniejsi koledzy Krzysztof Piątek i Arkadiusz Milik, a potrafił pokonać bramkarza Andory i w ten sposób można powiedzieć o osiągnięciu minimum przyzwoitości w meczu z przeciwnikiem, który nie dość, że prawie nigdy nie wygrywa, to jeszcze prawie nigdy nie strzela goli.
Być może jestem zbyt surowy w ocenie rozmiarów i stylu niedzielnego zwycięstwa, ale mam w pamięci mecz kadry Jacka Gmocha z Cyprem w eliminacjach do mundialu w 1978 r. Polacy nastawiali się wtedy na co najmniej tuzin bramek. W składzie była przewaga napastników. Skończyło się na 5:0 i ten wynik był przyjęty z niedosytem. No, ale wtedy wybieraliśmy się do Argentyny po mistrzostwo świata.
Dziś myślimy o tym, jak przebrnąć przez eliminacje. Mam nadzieję, że Paolo Sousa szybko się uczy i będzie potrafił wszczepić tę wiedzę swoim graczom. W środę w Londynie chyba dostaniemy odpowiedź na pytanie, czy w polską reprezentację wstąpił nowy duch.