Wśród mieszkańców wsi głód ziemi jest ogromny. Niekoniecznie dlatego, że chcą na niej coś siać czy hodować. Przeciwnie, wśród rolników rośnie grono takich, którzy ziemią nie brudzą sobie rąk. Chodzi wyłącznie o to, żeby ją mieć. Ziemia stała się prawdziwą żywicielką. Gwarantuje stały i pewny dochód. Więc prawie nikt jej nie sprzedaje, a każdy chce kupić. Stąd te ceny.
Słuchając polityków, odnosi się wrażenie, że Polacy się duszą. Że jest nam w kraju za ciasno, mamy za mało ziemi. Musimy jej więc bronić, bo to obrona bezpieczeństwa żywnościowego kraju. Tymczasem pod względem powierzchni gruntów rolnych (18,7 mln ha) jesteśmy piątym co do wielkości krajem w Europie. Ziemi mamy mnóstwo. Nigdzie natomiast w takim stopniu jak u nas jej ceny nie oderwały się od wartości gruntów jako środka produkcji. Odzwierciedlają raczej to, ile z ziemi można wycisnąć, niezależnie od wielkości plonów. A nawet bez zbierania plonów.
W 1992 r., gdy państwo zaczęło wyprzedawać grunty po upadłych pegeerach, hektar kosztował 500 zł. Tuż przed wejściem do Unii już 3,4 tys. zł. A w pierwszym kwartale tego roku cena przekroczyła 24 tys. zł. Była prawie 30 proc. wyższa niż przed rokiem. Nie ma lepszej lokaty. Tylko głupi pozbywałby się w takiej sytuacji ojcowizny. Stare powiedzenie, że chłop śpi, a samo mu rośnie, jeszcze nigdy nie było tak aktualne.