Komunikaty są sprzeczne. Jeden mówi, że zarobki szybko rosną, a 75 proc. firm dodatkowo usiłuje zwiększyć swoją atrakcyjność rekrutacyjną tzw. benefitami. Drugi, że coraz więcej pracowników ma w nosie darmowe karnety na siłownię i z nich nie korzysta. Najciekawsze jest to, że oba komunikaty są prawdziwe, ale każdy opisuje inny kawałek polskiej rzeczywistości. Więc opowieści o rynku pracownika, który nareszcie bierze odwet za lata poniewierki i śmieciówek, wydają się mocno przesadzone. – Sytuacja absolwentów wyższych uczelni, zwłaszcza prywatnych, niewiele się zmieniła – uważa Maciej Witucki, prezes Work Service. – Firmy, które się za nimi uganiają, to różnego rodzaju call centers czy centra obsługi biznesowej. Nie oferują one jednak pracy, o której by marzyli młodzi ludzie.
Placebo zamiast leczenia
Benefity tego nie zmienią, braku satysfakcji nie zastąpią. Trzeba je jednak proponować, bo wszyscy tak robią. Według Benefit Systems, która takie pozapłacowe świadczenia oferuje, w tym roku przedsiębiorstwa wydadzą na nie już 11,8 mld zł, o pół miliarda więcej niż w zeszłym. Mają kusić do podjęcia pracy nowych i motywować do pozostania w niej starych pracowników. Niskie bezrobocie, połączone z brakiem satysfakcji z wykonywanej pracy, częściej skłania bowiem do jej porzucenia, bez gwarancji wszakże, że ta następna będzie lepsza. Często jednak zadaniem benefitów jest po prostu poprawianie wizerunku firmy w oczach rekrutowanego, niewiele tak naprawdę mu dając.
Na przykład oferowane już przez 73 proc. pracodawców abonamenty medyczne stały się już nieledwie obowiązkowym dodatkiem do pensji. Dla zwykłych pracowników, o których dzisiaj pracodawcy tak niby muszą zabiegać, przeznaczone są jednak tanie, podstawowe pakiety medyczne, umożliwiające wizyty u lekarza w wielkich prywatnych firmach medycznych.