Świat może odetchnąć z ulgą: wojna amerykańsko-chińska (przynajmniej tym razem) nie wybuchła. Jednak niedawna eskalacja dyplomatyczno-wojskowa wokół wizyty przewodniczącej Nancy Pelosi na Tajwanie była widowiskowym symbolem końca pewnego etapu globalizacji. Historia relacji gospodarczych z ChRL ostatnich dekad przez wielu jeszcze niedawno uznawana była za wielki sukces, na którym zyskać mieli wszyscy. Europejczycy i mieszkańcy Ameryki Północnej, którzy dzięki niej zmniejszyli zatrudnienie w wycieńczającej fizycznie branży przemysłowej oraz dostali dostęp do tanich produktów. Chińczycy, bo dzięki napływowi zamówień ubogie społeczeństwo w rekordowym czasie dołączyło do grona najbardziej rozwiniętych gospodarek.
Ostatnie napięcia międzynarodowe unaoczniają prawdziwość zasady, w myśl której jeśli coś wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to często takie właśnie jest. Cena przebudzenia może być szczególnie wysoka ze względu na rolę, jaką w naszym życiu odgrywają urządzenia i programy, które zbiorczo składają się na cyfrową rewolucję. O półprzewodniki i mikroczipy, z których zbudowane są nowoczesne technologie, toczy się bowiem zażarta, globalna walka na polu naukowym, inżynieryjnym i handlowym. Od jej ostatecznego wyniku zależy, kto zdominuje przyszłość światowej gospodarki.
Czytaj też: Czy Biden prowadzi w Ukrainie zastępczą wojnę z Rosją?
Coraz więcej „cyfrowych okopów”
Według dominującej przez trzy dekady narracji komputery, internet i smartfony traktowane były jako technologie pozwalające pomijać granice zarówno w sensie geograficznym, jak i metaforycznym.