Wychowałem się w kulcie uniwersytetu. Mając ojca profesora, od dziecka uważałem, że uniwersytet jest najszlachetniejszym miejscem na świecie i ani przez chwilę nie myślałem, że mógłbym w przyszłości zostać kimkolwiek innym niż profesorem. To pewnie częste u profesorskich jedynaków, choć może już nie tych, którzy wchodzą w życie właśnie teraz, gdy kariera akademicka szybko i zdecydowanie traci na atrakcyjności. Nutę żalu za dawnymi czasami nobliwych i wielbionych profesorów wyczuwam w sakramentalnym „kto ci dał tytuł profesora?”, którym każdego dnia obdarzają mnie polityczni polemiści.
Psucie profesury
Otóż na pamiątkę cesarskich uniwersytetów Prus, Rosji i Austrii profesorów mianuje najwyższa władza, czyli prezydent, z kontrasygnatą premiera. Niestety, w 1991 r. niemalże zlikwidowano stanowisko docenta i prawie wszyscy posiadacze habilitacji stali się w krótkim czasie profesorami nadzwyczajnymi swoich uczelni. W ciągu paru lat Polska zaludniła się tłumem osób, do których zwracano się „panie profesorze”, „pani profesor”. Większość ludzi nie ma w tym rozeznania – nie wie, co to tytuł profesorski, a co stanowisko – i dlatego „profesor” znaczy już w odbiorze społecznym niewiele.
Nowe prawo o szkolnictwie wyższym jeszcze pogorszyło sprawę, bo w ciągu ostatnich dwóch lat wezbrała ogromna fala przedwczesnych lub w ogóle lipnych wniosków o nadanie tytułu profesora, jako że setki doktorów habilitowanych pragnęły zdobyć tytuł jeszcze w „starym trybie”. Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów (CK), zajmująca się awansami naukowymi, nie jest w stanie wytrzymać tego naporu i przepuszcza wiele bardzo słabych wniosków. Skutki tej tzw. górki profesorskiej będą niszczyć uniwersytety przez całe dekady.