Człowiek udomowił psa po to, by dla niego i razem z nim pracował. Pilnował domu, zaganiał stado, polował, bronił, ciągnął zaprzęg. Już od dawna miejskie psy domowe przestały pracować, zachowując tylko rolę najwierniejszego przyjaciela. Dziś ich właściciele na nowo odkrywają, że pies to towarzysz, z którym można robić coś więcej, niż tylko wylegiwać się wieczorem na kanapie i chodzić na spacery. Jak się okazuje, ku radości zarówno pana, jak i psa.
Latające piłki
Stefa zwana Princessą (ze względu na arystokratyczne maniery, bo pochodzenie ma plebejskie, matka co prawda rasowa, Jack Russel terrier, ale ojciec to najprawdopodobniej kundelek z sąsiedztwa) jest cenna dla swojej drużyny flyballowej, bo jest malutka. Jako tzw. height dog, najniższy pies zespołu, przyczynia się do obniżenia wysokości przeszkód dla całej drużyny. Flyball to sztafeta przez płotki, zamiast pałeczki oczywiście jest piłka (najczęściej tenisowa), każdy zwierzak biegnie po swoją do specjalnego boksu, który wyrzuca piłkę, gdy pies naskoczy na pedał. Wtedy zawraca, wykonując na pochyłym boksie swimming turn (pływacki nawrót), potem pędzi co sił w łapach, z piłką w pysku, pokonując ten sam tor przeszkód. Następny z drużyny musi wystartować tak, by psy minęły się w określonym punkcie.
Dodatkową trudność stanowi to, że na sąsiednim torze biega drużyna przeciwników. Pies nie może upuścić piłki i zboczyć ze swojego toru. Rolą właścicieli (handlerów), czyli zawodników na dwóch nogach, jest wypuszczenie psa w odpowiednim momencie, a potem nawoływanie, by jak najszybciej przybiegł. Najczęściej handlerzy biegną w przeciwną stronę, oglądając się za siebie i wrzeszcząc imię swojego psa. Muszą krzyczeć naprawdę głośno, bo na drugim torze wrzeszczy ktoś inny, a wszyscy zawodnicy czekający na swój start niecierpliwie i bardzo głośno ujadają. Potem człowiek zawodnik musi się ucieszyć i pochwalić psa zawodnika, niezależnie od tego, jak im się udało.
Stefa ze swoją panią Dorotą Ważyńską trafiły do klubu przez przypadek, z łapanki na Polu Mokotowskim. Stefa miała już ponad dwa lata, a zawodowi gracze za granicą przygotowują do tego sportu swoje psy od szczeniaka. Dorota nigdy żadnych psich sportów nie uprawiała, jest architektem wnętrz i sporo pracuje, ale miała akurat trudny moment w życiu, potrzebowała zmiany otoczenia. Więc spróbowały i obie nie żałują. Dorota poznała wspaniałych ludzi, Stefa ma urozmaicone życie. I mnóstwo aportowania piłek, co zawsze kochała. Dwa razy w tygodniu dwugodzinne treningi, a w weekendy wyjazdy na zawody, zgrupowania.
Wyraz twarzy
Dorota ze Stefą trenują w klubie Unleashed prowadzonym przez Dariusza Radomskiego, ojca założyciela polskiego psiego sportu, inżyniera elektronika, który 10 lat temu – jak sam mówi – zszedł na psy. Do flyballa namówił go kolega Bartek Zych. Zaczęli trenować, zmontowali drużynę i po kilku miesiącach wystartowali w mistrzostwach Polski w Katowicach, gdzie zajęli drugie miejsce. Ale to były ostatnie zawody, bo Związek Kynologiczny zrezygnował z flyballu, kontynuując jedyny psi sport agility (psi tor przeszkód, w Wielkiej Brytanii uprawiany od 1978 r., a pod patronatem FCI, Międzynarodowej Federacji Kynologicznej, od lat 90.). Dariusz i jego drużyna zostali na lodzie, postanowili zatem sami coś zorganizować. Jeździli na zawody do Czech. I trenowali. Dziś w Polsce jest 13 klubów flyballowych i trzy razy do roku zawody Dog Games, organizowane przez Radomskiego w podwarszawskich Kaputach, na których koronną dyscypliną jest flyball. W warszawskim klubie Unleashed trenują trzy drużyny. Najlepsza to dwukrotni mistrzowie Europy (tytuł nadal aktualny), a od 2012 r. także najszybsza drużyna kontynentu.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pojawili się w królestwie psich sportów – na zawodach w Wielkiej Brytanii, gdzie zarejestrowanych jest aż 900 drużyn flyballowych – dosłownie znikąd. Z kraju, gdzie nie było nawet flyballowej ligi. Angielscy i belgijscy (też potęga flyballowa) zawodnicy śmiali się z nich, bo Polacy nie mieli dobrego sprzętu ani nawet zapasowych psów. – Udało nam się stworzyć tak dobrą drużynę dzięki Amerykanom – mówi Radomski. Jak tylko zainteresował się flyballem, zauważył, że amerykańskie drużyny prezentują o wiele wyższy poziom od europejskich. Zdobył kontakt do mistrzów świata i pojechał na kilka tygodni do USA. Przyglądał się, jak trenują: – Amerykanie w ogóle nie używają sygnałów negatywnych, że pies coś zrobił źle. Wszystko jest zabawą i wszystko jest nagradzane entuzjastycznym zachwytem przewodnika. Muszą nawet kontrolować wyraz twarzy.
Szrociara
W Dog Games, które Radomski organizuje od czterech lat, biorą udział zawodnicy, którzy kupują psy specjalnie do sportu, np. rasowe owczarki australijskie czy border collie lub specjalnie wyhodowane w USA miksy (mieszanki whippetów, terierów i borderów) za kilka tysięcy dolarów. Ale i tacy, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki ze swoim pieskiem np. w konkurencji przywołania psa.
– To fajne miejsce na psie debiuty – mówi Aleksandra Wnuk.
– Jeden z kolegów nauczył swoją Lenę łapać dyski cztery tygodnie temu, dziś wystartowała i całkiem nieźle jej poszło.
Aleksandra przez wiele lat była wolontariuszką w schronisku, dziś charytatywnie prowadzi dom tymczasowy dla bezdomnych psów (przez co dorobiła się wśród znajomych pieszczotliwej ksywki Szrociara), współpracuje z fundacją Pod Psim Aniołem, jest laureatką plebiscytu Top for Dog 2015 w kategorii osobowość społeczna roku. I wpadła na pomysł, żeby psiaki do adopcji przeszkolić i zabierać na zawody. Nie muszą wygrać. Wystarczy, że wystartują. A gdy wstawia fotki z zawodów na stronę, psiaki od razu znajdują nowe domy. Bo dla ludzi to dowód, że są zresocjalizowane, posłuszne, łagodne.
W zeszłym roku doszła do finału z Leiką, suczką dosłownie wyciągniętą z nory, która przez długi czas żyła jak dzikie zwierzę. Dwa tygodnie po zawodach znalazła właścicieli. Więc Ola ze swoją ekipą jest na każdym Dog Games z kilkoma psiakami. Przykład ze Szrociary wzięły dziewczyny z Olsztyna – drużyna Los Piesos. Zamiast kupować psy do sportu, adoptowały swoje ze schronisk. Na razie nie mają sukcesów, głównym problemem było to, że na pierwszym turnieju psiaki wybiegały z toru, ale dopiero zaczynają i Radomski jest pewien, że na następnych zawodach już będzie lepiej.
Latające dyski
Konkurencją, której na Dog Games nie ma, jest dogfrisbee freestyle. Nie dlatego, że jest niepopularna, przeciwnie. Szalenie widowiskowy sport, wyglądający jak połączenie żonglerki, break dance’u i cyrkowych sztuczek. Zawodnik ma kilka dysków, wyrzuca je w powietrze w trakcie skomplikowanych taneczno-akrobatycznych figur, pies łapie, ląduje na ramionach, plecach, czasem na wyciągniętych nogach swojego przewodnika. Wszystko do muzyki. Każdy sam opracowuje swój układ, a sędziowie oceniają podobnie jak w tańcu figurowym na lodzie. Liczy się precyzja wykonania poszczególnych figur, ich stopień trudności oraz ogólne wrażenie. Konkurencja jest szalenie widowiskowa i wymaga od zawodników bardzo dobrej sprawności fizycznej.
W Polsce dogfrisbee ma od lat swoje osobne zawody i własnego sponsora, producenta karmy. Dlatego na Dog Games jest kilka konkurencji z dyskami, ale nie ma konkurencji freestyle. Zawody dogfrisbee, od tego roku noszące nazwę Latające Psy (dawniej Dog Chow Disc Cup), organizuje cztery razy do roku także Dariusz Radomski, dla którego zabawa z dyskami była pierwszym psim sportem po posłuszeństwie i agility. Jest byłym zawodnikiem judo, po kontuzji przeszedł rekonstrukcję kolana i musiał zrezygnować z agility, które po angielsku oznacza zwinność, zręczność i tymi cechami muszą wykazać się zarówno pies, jak i przewodnik.
Wtedy zobaczył w internecie zawody dogfrisbee. Zaczynał jeszcze w czasach, kiedy w Polsce nie było lekkich psich talerzyków, więc używał frisbee dla ludzi, które jednak nie zdało egzaminu. Pojechał do Niemiec, podszkolił się, przywiózł psie dyski. Sam zaczął rzucać, zachęcił znajomych, zrobili pierwsze podwórkowe zawody. Potem znalazł sponsora i zaczęło być profesjonalnie.
Odmiana dogfrisbee long distance, rzutu dyskiem na odległość, od której się wszystko zaczęło, pochodzi ze Stanów, a pierwszy pokaz tej dyscypliny był niezapowiedziany i odbył się w nietypowych okolicznościach. W przerwie meczu bejsbolowego pomiędzy Dodgersami i Redsami 5 sierpnia 1974 r. na płytę nowojorskiego boiska wdarł się chłopak i zaczął grać we frisbee ze swoim psem. Pies pędził z prędkością ponad 60 km na godzinę i łapał dysk na wysokości prawie trzech metrów nad ziemią. Kibice na trybunach szaleli z zachwytu, kompletnie zaskoczona ochrona nie interweniowała. Chłopak został zatrzymany dopiero po zakończeniu mistrzowskich popisów swojego pupila.
Intruzem na boisku był Alex Stein, zamiłowany gracz frisbee, który nauczył łapać dysk swojego whippeta. Ashley, jak wszystkie charty, był bardzo szybki, natomiast nietypowa dla rasy była jego pasja do aportowania. Chłopak i jego pies stali się sensacją sezonu. Zapraszano ich do najpopularniejszych telewizyjnych talk-shows. Magazyn „People” po raz pierwszy w historii na swojej okładce zamieścił nie sławną ludzką twarz, ale uśmiechnięty psi pysk. Ashley został bohaterem dziesiątków reportaży i filmu dokumentalnego nominowanego do Oscara. Wystąpił w ponad stu programach telewizyjnych, a Mistrzostwa Świata Dogfrisbee noszą jego imię: Ashley Whippet Invitational. W tej konkurencji Polacy też mają sukcesy: choćby rekord świata Moniki Piwowarczyk i jej border collie Ergi z 2008 r. w Sopocie.
Zwycięstwa cieszą, jednak dla większości zawodników, tych dwu- i czteronożnych, najważniejsza jest po prostu wspólna zabawa. I ta więź pomiędzy przewodnikiem i psem, która z treningu na trening staje się coraz silniejsza. Dorota Ważyńska, ta od malutkiej Stefy, ma w domu także jej siostrę. Kocha je obie, ale ze Stefą porozumiewają się bez słów.