Myślimy, że znikają. Że porzucają swoje dzieci – chore, uszkodzone, niepasujące do wyobrażeń o szczęśliwej rodzinie. To prawdziwy obraz, ale niepełny. Tak to widzimy, bo statystyki są przeciwko ojcom.
Pojawienie się dziecka w rodzinie wywraca dotychczasowe relacje do góry nogami – stary to truizm. Co było silne, może się umocnić. Co nadwerężone – najczęściej będzie pękać tylko głębiej. Ale to dopiero narodziny dziecka z kłopotami, dziecka chorego albo z niepełnosprawnością, to prawdziwy stress test dla związku.
Rozpadają się związki, w których chorują dzieci
Dziś w co trzecim domu prowadzonym przez samotnych rodziców mieszka ktoś z niepełnosprawnością. W Polsce samotne rodzicielstwo to jednak głównie samotne macierzyństwo. W dziewięciu przypadkach na dziesięć to kobieta samotnie mierzy się z wychowywaniem dziecka. Nie inaczej jest, gdy dziecko cierpi z powodu przewlekłej choroby albo niepełnosprawności.
Opiekunami dzieci z niepełnosprawnościami są dziś głównie matki – ale i to się zmienia.
Widać to choćby na oddziałach intensywnej terapii noworodka, gdzie coraz częściej także ojcowie koczują nocami na podłodze pod łóżeczkami swoich dzieci. Normą społeczną jest, że trwają w szpitalach matki, ale coraz częściej zmieniają je na dyżurach ojcowie. Powoli przyzwyczaja się do tego personel medyczny, choć nadal w gabinetach o stan dziecka pyta się matkę (ojciec jest traktowany z automatu jako osoba mało kompetentna). Ale o ile nad cierpieniem matki ktoś się jeszcze czasem pochyli, o tyle na uczucia mężczyzn miejsca raczej nie ma.
Czytaj także: PiS traci z każdym dniem protestu rodzin osób niepełnosprawnych
Ojcami osób niepełnosprawnych nikt się nie przejmuje
A działać trzeba. Po wyjściu z oddziału z reguły wpada się w wir obowiązków medyczno-organizacyjnych. Trzeba rozłożyć rehabilitacje, łączyć turnusy „na NFZ” z tymi opłacanymi prywatnie, wozić od specjalisty do specjalisty, organizować leczenie, wyszarpywać, co się może dziecku od systemu opieki zdrowotnej należeć. Tu prym wiodą matki, zmuszane do tego przez wewnętrzny imperatyw i oczekiwanie otoczenia. Co pcha ojców, także coraz częściej wydeptujących ścieżki pod gabinetami, to już obchodzi mało kogo.
Widać to dobrze w badaniach, z których większość skupia się na problemach matki w konfrontacji z chorobą czy niepełnosprawnością dziecka. Matczyne serce i umysł poddawane są dość dokładnym oględzinom. Co dzieje się w głowach ojców, nie bada tego prawie nikt. Jak na rolę ojca wobec dziecka z niepełnosprawnością można patrzeć, dobitnie pokazuje Ewelina Waligóra. Polecam Państwu jej pracę.
Ale zupełnie poza opracowaniami jest weto. Nie daje się ojcom prawa do bólu, do słabości, do bezradności. Nie daje się mężczyznom prawa do przeżywania cierpienia, a już broń Boże do przeżywania go publicznie. Ojciec, któremu urodziło się dziecko z niepełnosprawnością, ma – według powszechnych oczekiwań – stać się, właściwie z dnia na dzień, superbohaterem. Skąd ma wiedzieć, jak to dźwignąć? Kto mu pomoże? Na to odpowiedzi nie ma.
Wymaga się za to od takiego, by się sprawdził, by zdał egzamin i zapewnił pod każdym względem dobrostan rodzinie – dziecku, jego matce i innym bliskim. Nie może stracić kontroli, nie może przeżyć załamania. Nie ma żadnego prawa do słabości. W rezultacie, choć przeżywa wstrząs, może płakać tylko do środka. Na cierpienie ojca nie mamy ani miejsca, ani słów.
Nie wszyscy ojcowie uciekają
Tylko że – wbrew potocznej opinii – nie wszyscy ojcowie uciekają. Coraz częściej wymykają się stereotypom, zostają. Prawie zawsze po cichu i prawie zawsze w cieniu.
Najczęściej dostają konkretne zadanie – zarobić na dom. Kiedy trzeba w trudnej sytuacji jakoś zorganizować życie i na nowo porozdawać role, zwyczajowo to matka zajmie się doraźnym czuwaniem nad dzieckiem i jego niepełnosprawnością. Prawie zawsze zrezygnuje z pracy (a przez to i emerytury).
Co siedzi w głowie ojca, który wie, że od jego regularnych zarobków zależy ciągłość egzystencji dziecka i godnej nad nim opieki? Jak długo ten człowiek patrzy nocami w sufit, zastanawiając się, co się stanie „po”? Nie pyta go o to nikt.
Ojcowie, których dzieci borykają się z niepełnosprawnością albo z ciężką chorobą, robią swoje. Zazwyczaj z dala od kamer. Pytanie, czy gdyby pokazali się w parlamencie, byłoby to z korzyścią dla ich podopiecznych?
Być może gdyby protest i okupację zarządzili mężczyźni, byłoby inaczej. Gdyby z żądaniami wystąpili ci w sile wieku, krzepcy, pracujący, czyli tacy, którym zazwyczaj rodzą się dzieci z niepełnosprawnością – tempo i temperatura rozmów byłyby inne. Dziś rządzący wydają się traktować rodziców jak irytujące i rozhisteryzowane, ale mało znaczące grupy niezadowolonych. Mam wrażenie, że nie traktują ich z szacunkiem, nie traktują ich też do końca poważnie.
Na razie rządzący (i ci, i poprzedni) są hardzi i nieugięci. Stoją naprzeciwko kobiet i tych, do których są one przywiązane. Na razie z własnej woli. Za chwilę może już także ustawą.