Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Jest życie po zakonie. Tadeusz Bartoś odrzucił i koloratkę, i więzy umysłowe

Bóg odszedł z poczuciem winy Bóg odszedł z poczuciem winy mat. pr.
Na jego przykładzie poznajemy działanie systemu kościelnego. Nie ma w tej opowieści tematów tabu.

Tadeusz Bartoś, były dominikanin, w rozmowie rzece z Arturem Nowakiem opowiada o swoim życiu przed zakonem, w zakonie i po zakonie. Nie jest to „spowiedź”, bardziej wyznanie, rozliczenie samego siebie z dokonanych wyborów życiowych – w Kościele, a w końcu zdecydowanie poza Kościołem – i w dialogu z Nowakiem, adwokatem i publicystą. W zasadzie opowieść jest rodzajem rozumowanej autobiografii: od rodzinnego Krotoszyna przez liceum muzyczne w Poznaniu (saksofon) po wstąpienie do dominikanów i opuszczenie zakonu po 20 latach.

Obróbka nowicjuszy

Narracja jest dwunurtowa: opowieść biograficzną obudowuje autorski komentarz. Bartoś opowiada, jak było, a jednocześnie zastanawia się, czemu wszystko w jego dotychczasowym życiu (ur. 1967) tak się ułożyło, zburzyło, a w końcu odbudowało. Kryzys głęboki, lecz życiodajny. Bo choć efekt ostateczny to radykalne przewartościowanie wartości – nieprzejednana krytyka systemu kościelnego i religii chrześcijańskiej – to jednak czytelnika nie dołuje. Bartoś przekonał się, że po zakonie i po Kościele można mieć całkiem dobre życie.

Tak się złożyło, że wielu dominikanów, o których opowiada Bartoś, odegrało też pewną rolę w moim życiu. Niektórzy z nich mieli wpływ na debatę publiczną o miejscu Kościoła w demokracji i inspirowali młodych katolików o prospołecznym nastawieniu. Mieli też wpływ na Bartosia, co on sam stwierdza. Podobnie jak miało na niego wpływ całe doświadczenie zakonne i chrześcijaństwo w wersji rzymsko-katolickiej, w której się wychował.

Roztacza ponury obraz obróbki skrawaniem nowicjuszy w zakonie. Zabiera nas do dominikańskich klasztorów, gdzie najpierw dał się obkrawać, a później zdjął klapki z oczu i już ich więcej nie założył. Nie on jeden, ale w tej książce to na jego przykładzie poznajemy działanie systemu kościelnego. Nie ma w tej opowieści tematów tabu, od rutyny życia codziennego i mniszej samotności i celibatu przez gejów i nadużycia seksualne po fatalne skutki kultu Jana Pawła II. Dużo szczegółów, anegdoty, żarty, nieraz po nazwisku, tok rozmowy swobodny, nawet gdy tematy się komplikują. Obaj panowie dobrze się czują w swoim towarzystwie. Dawne stresy i traumy dało się przepracować.

Czytaj też: Zakonnice odchodzą po cichu

Owce do zagrody

Książka pokazuje proces wyzwalania się Bartosia z intelektualnego, emocjonalnego i duchowego zniewolenia. Proces udany, jak twierdzi, lecz niezakończony. Bo jego zdaniem wszyscy urodzeni w świecie, w którym chrześcijaństwo odkładało się przez wieki warstwami w kulturze i społeczeństwie, nawet kiedy się buntują przed zniewoleniem, to zwykle ten bunt jakoś definiują złogi religijne w naszych psychikach, zasobach emocjonalnych i umysłowych. Także w polityce: partie totalitarne imitowały zwykle totalistyczny, scentralizowany, wykluczający zdrajców i heretyków system kościelny.

Jan Andrzej Kłoczowski, jeden z tych dominikanów, których spotkaliśmy obaj z Bartosiem w naszym życiu, dużo krytycznej uwagi poświęcił jako filozof religii wielkim mistrzom podejrzeń: Marksowi, Freudowi, Nietzschemu. Bartoś w swych analizach zniewolenia przez chrześcijaństwo i wyzwolenia się z poczucia winy i grzechu, jakie implantuje ono w ludziach religijnych, chętnie posiłkuje się Nietzschem i Freudem. Sam jest teraz filozofem kultury i uważnym jej obserwatorem. Potrafi dostrzec zmagania poszczególnych ludzi Kościoła z systemem, który ich wessał. Ale sam żadnych mistycznych złudzeń już nie żywi.

Odszedł od religii, lecz nie popadł w antyreligijne sekciarstwo, bo nie ma osobowości autorytarnej. Szczypie nie tylko mnichów i biskupów, katolików otwartych ustawionych przez niego w roli pożytecznych idiotów – tu przesadza, ale mam wrażenie, że trochę prowokacyjnie. Podkpiwa też z „zawodowych ateistów”, z pewnym pobłażaniem odnosi się do linii „wyciągniętej ręki’’, przyjętej wobec Kościoła przez Adama Michnika.

Bartoś na serio chce być samosterowny po tylko latach sterowania nim przez innych. Nie było takich jak on wielu w Kościele w Polsce: Tomasz Polak (Węcławski), Stanisław Obirek, bo inni niepokorni duchowni – Józef Tischner, Stanisław Musiał, Wacław Hryniewicz, Adam Boniecki – więzy umysłowe zrzucili, lecz nie koloratki. W tym sensie Bartoś jest radykalny konsekwentnie. Uznał chrześcijaństwo za „atak na człowieka” – na jego egzystencjalną autonomię – i z tego powodu je odrzucił: wraz z doktryną, liturgią, całym systemem zapędzania „owiec” do zagrody.

Czytaj też: Seks w seminarium

Duchowe frykasy

U nas wciąż taki radykalizm traktuje się jak coś niebezpiecznego, demoralizujący przykład, którego lepiej nie pokazywać innym, zwłaszcza młodzieży. To taktyka skazana w obecnej rzeczywistości na porażkę. Może tylko przyspieszyć laicyzację młodych. Postępuje ona skokowo, mimo i dlatego że prawica idzie dziś w chrześcijańską kontrkulturę, „obronę cywilizacji łacińskiej”, umacnianie „katolickiej tożsamości narodu”. Dla nieukąszonych prawicowo przekaz Bartosia będzie tym bardziej atrakcyjny. Zwłaszcza że były kaznodzieja, choć czasem brzmi jak guru hipisowskiej kontestacji, to wie dobrze, że kontrkultura lat 60. została wchłonięta, przeżuta i wypluta przez system demokratycznego kapitalizmu.

Radykalizm Bartosia nie jest fanatyczny, agresywny ani mściwy. Nie truje, nie szkodzi, choć prowokuje do przemyślenia naszych założeń życiowych dość obcesowo. Może też drażnić z tych samych powodów: czy ci panowie pijący sobie z dzióbków w tej konwersacji naprawdę nie dostrzegają niczego dobrego w historii chrześcijaństwa i Kościoła, tylko samo zło? Naprawdę nie pamiętają, ilu ludziom wiara zrobiła dobre rzeczy, pomagała przetrwać najciemniejsze momenty życia, jak choćby w obozach koncentracyjnych czy jenieckich, w kazamatach i salach tortur inspirowała do wielkich rzeczy, m.in. do stawiania oporu tyranom albo do zwykłej empatii i solidarności, bez której świat byłby jeszcze trudniejszy do życia. Czy zapomnieli o kulturotwórczej historii religii Jezusa? Czy nie przesadzają w antychrześcijańskim radykalizmie, zatrącając chwilami o antyreligijne neofictwo i rozkoszując się swoją wiedzą radosną bez oglądania się na tych, których na te duchowe frykasy nie stać?

Bo przecież nie ma powrotu do „pogańskiego” świata Greków i Rzymian, tak miłego Bartosiowi. Tej alternatywy względem chrześcijaństwa nie da się odtworzyć, tak samo jak średniowiecznej „civitas christiana”, modnej teraz na prawicy. Więc jak żyć? „Siła życia jest w nas – mówi Bartoś w finale rozmowy. – Spinoza pisze o takim doświadczeniu intensywności własnego istnienia, że nie troszczy się ono o nic, ani o śmierć, ani o ból, ani o cierpienie. Nie ma do tego głowy, czasu, serca. W karnawale nie myślisz o poście. My na tej Ziemi mamy karnawał, uczestniczymy w wielkiej wspaniałości życia, którego nie doceniamy. A szkoda, bo karnawał nie trwa wiecznie”.

Nie wszystkich czytelników ten dionizyjsko-nietzscheański high zachwyci, zwłaszcza w erze „przedwojennej”, a jednak warto tę książkę przeczytać od deski do deski właśnie dlatego, że karnawał nie trwa wiecznie.

Bóg odszedł z poczuciem winy. Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2025, s. 365

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

13 najlepszych polskich książek roku według „Polityki”. Fikcja pozwala widzieć ostrzej

Autorskie podsumowanie 2025 r. w polskiej literaturze.

Justyna Sobolewska
16.12.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną