Świat

Masaj z komórką

Masajowie i nowoczesność

Żelaznym punktem wycieczek w Tanzanii są odwiedziny u lokalnych Masajów, którzy za zryczałtowaną opłatą 20 dol. raczą białych historiami o młodzieńcach żyjących przez kilka lat w dziczy, przechodzących tam niezbędny etap inicjacji. Żelaznym punktem wycieczek w Tanzanii są odwiedziny u lokalnych Masajów, którzy za zryczałtowaną opłatą 20 dol. raczą białych historiami o młodzieńcach żyjących przez kilka lat w dziczy, przechodzących tam niezbędny etap inicjacji. frederic.salein / Flickr CC by SA
Najbardziej znane plemię Afryki mierzy się z nowoczesnością. Kiedyś Masajowie wymienili odzienie ze skór na koce w szkocką kratę. Wkrótce czeka ich większa rewolucja obyczajowa.
Prawie  stuosobowa rodzina Ketureta Nkurumwy, jak na masajskie warunki wcale nie taka liczna, zdana jest na lokalnego pastora, który rozdysponowuje dary przysyłane z Kanady. Tradycyjny strój uzupełnia czapka z napisem Obama.Jędrzej Winiecki/Polityka Prawie stuosobowa rodzina Ketureta Nkurumwy, jak na masajskie warunki wcale nie taka liczna, zdana jest na lokalnego pastora, który rozdysponowuje dary przysyłane z Kanady. Tradycyjny strój uzupełnia czapka z napisem Obama.

Ile masz krów? Ani jednej? To z czego ty żyjesz? Z kóz? – dopytuje się James Nkurumwa, gdy siedzimy w cieniu akacji, jedynej w sąsiedztwie jego rodzinnej osady. W tych stronach, w buszu Rowu Afrykańskiego na pograniczu Kenii i Tanzanii, drzewa nie mają wzięcia – nie dość, że zasłaniają pasące się stada, to jeszcze dają schronienie lampartom i lwom oraz wabią niebezpieczne słonie. W pobliżu osiedli wycina się więc wszystko jak leci, zostają tylko pojedyncze egzemplarze, zazwyczaj rozłożysta akacja. Tak, by w upalne popołudnie było gdzie usiąść i spokojnie pogawędzić. – Ale gdybyś chciał, mógłbyś kupić krowy, prawda? Macie w Polsce pastwiska?

Odkąd Masajowie pamiętają, ich świat kręcił się wokół bydła. Na co dzień krowy są źródłem mleka, od święta – mięsa i skór. Dają też nawóz, materiał, z którego kobiety – główna siła robocza – budują tradycyjne niewielkie domki, manyata. Krowy to fundament masajskiej tożsamości i stylu życia, tak jak szacunek dla starszych, jaskrawe stroje i poligamia. Nawet wśród Masajów, którzy od dwóch, trzech pokoleń żyją w miastach, do dobrego tonu należy posiadanie własnych krów. Kto mieszka na przedmieściu, może je trzymać w obejściu, kto mieszka w centrum, zatrudnia pasterza – w Naroku to wydatek 2 tys. szylingów, czyli ok. 75 zł miesięcznie – albo oddaje zwierzęta na przechowanie krewnym na wsi.

Bydło jest miarą bogactwa, wyznacznikiem pozycji i szacunku. Nie masz krów? Nie ożenisz się i nie założysz własnej bomy, osady, w której mógłbyś zamieszkać ze swoim bydłem, żonami i dziećmi. Właścicieli największych stad, tych idących w setki sztuk, stać na utrzymanie i tuzina żon. W zależności od pory roku i wielkości zwierząt cena odstępnego za żonę może wynieść i 20 krów, najtaniej jest w porze suchej. Obecny kurs za 20-letnią kobietę w rejonie Naroku wynosi 4 spore krowy i 5 kóz. Tyle na początku listopada kosztowała narzeczona dla jednego z braci Jamesa. Płacił ich ojciec Keturet.

Liczyć po masajsku

Jeszcze niedawno w buszu pasło się 200 krów Ketureta. Po zeszłorocznej suszy zostało ledwie 10 wychudzonych bydląt, przeżyło też trochę owiec i kóz. – Staliśmy się biedni, prawie głodujemy – mówi zatroskany Keturet, noszący się zgodnie z kanonem masajskiej mody, z obowiązkowym czerwonym kocem narzuconym na grzbiet, kilkoma bransoletkami na obu przegubach, kolczykami w rozciągniętych uszach, plastikową buteleczką z tabaką zawieszoną na szyi oraz długim kijem w ręku, oznaką przynależności do starszyzny, którym 70-latek może się w razie potrzeby podeprzeć lub zamaszyście gestykulować podczas dyskusji. Całość uzupełnia niebieska zimowa czapka z kenijską flagą i napisem „Obama”. Co prawda ojciec obecnego prezydenta USA Masajem nie był, pochodził z Luo, innego kenijskiego plemienia, ale to w niczym nie przeszkadza – „obamomalia” są w Kenii bardzo popularne, a wieś Obamy seniora leży nie tak daleko stąd.

Masajowie potrafią rozprawiać o krowach jak wytrawni karciarze o rozdaniach, ale zupełnie tracą rozeznanie, gdy przychodzi do liczenia dzieci. Ponoć przyznawanie się do ich liczby przynosi pecha (oczywiście krów ta zasada nie dotyczy). Keturet nie bardzo chce zdradzić, ile ma gąb do wykarmienia. Z każdą z czterech żon dochował się przynajmniej kilkorga dzieci, w bomie mieszkają także jego synowie i ich żony, doczekał się już gromadki wnuków i prawnuków.

Jednocześnie głowa rodu nie widzi sposobu na szybkie odbudowanie stada bydła, także synowie nie garną się do tradycyjnej metody zdobywania krów – kradzieży zwierząt od innych plemion. Na północy Kenii ten proceder trwa, ale w ich stronach już się go ponoć nie praktykuje. Po pierwsze, ci, od których można by coś ukraść, pilnują stad z bronią maszynową w ręku. Po drugie, rząd zaciekle ściga złodziei bydła, więc to za duże ryzyko.

Niestety, nie mieszkamy na wyżynie. Ziemia jest tam tak samo dobra jak u nas, ale więcej pada i nie ma aż tylu słoni, które wszystko nam zjadają – tłumaczy zafrasowany Keturet. Póki co, prawie stuosobowa rodzina, jak na masajskie warunki wcale nie taka liczna, zdana jest na lokalnego pastora, który rozdysponowuje dary przysyłane z Kanady przez braci w wierze. Wystarczyło, że Keturet zapisał bliskich do Kościoła, by co miesiąc dostać zapas fasoli, tłuszczu i kukurydzy.

 

 

Nowoczesność w zagrody

Ostatnio przez okolice Naroku, jak przez niemal całą Afrykę, przetacza się fala masowych konwersji, Masajowie oddają się pod skrzydła duchownych rozmaitych związków wyznaniowych. Zaglądają tu muzułmanie, dobrą nowinę głoszą adwentyści, świadkowie Jehowy, katolicy, kaznodzieje Kościoła Fontanna Życia i zielonoświątkowcy. Tylko Kenijskie Zgromadzenia Boga mają już sto zborów wokół Naroku. Większość z nich jest skromniutka, to ledwie kilka byle jak skleconych ławek, stojących po prostu w zacienionym miejscu. W niedziele schodzą się tu rodziny, wystarczy, by ktoś wybijał na bębnie rytm śpiewanych pieśni, do odprawiania nabożeństw obecność duchownych nie jest konieczna. – Chrześcijaństwo zmienia Masajów na lepsze, także mężczyźni zaczynają nad sobą pracować, choć nadal leniwie czekają pod akacją, aż kobiety wykonają za nich całą robotę – twierdzi Agnes Yiapan, Masajka i działaczka pozarządowej organizacji kobiecej z Naroku, prywatnie członkini zielonoświątkowych Kenijskich Zgromadzeń Boga.

Obok Kościołów to właśnie liczne instytucje pozarządowe, najczęściej finansowane przez europejskich, amerykańskich i japońskich podatników, niosą Masajom nowoczesność. – Najpierw przekonujemy do przyjmowania pomocy, bo zazwyczaj Masajowie są zbyt dumni, by z niej skorzystać – mówi Agnes Yiapan. Jej organizacja namawia kobiety do budowy nowego typu domu (mężczyźni nie mają wiele do powiedzenia, gdyż wprowadzają się do domów postawionych przez żony). Tradycyjne manyata może zachwyciłyby miłośników zwierząt i ekologów. Domki są w całości biodegradowalne, na góra 20 m kw. razem z ludźmi mieszkają psy, koty, kury oraz cielaki, koźlęta i jagnięta, odseparowane od matek przez prawie całą dobę, by nie wypijały zbyt wiele mleka. Brakuje jednak okien, w związku z czym duszne wnętrza spowite są gęstym, dławiącym dymem z paleniska, głównym winowajcą ciężkich chorób oczu i płuc.

Szkielet domu nowego projektu także jest drewniany, a mury wykonane z krowiego nawozu. Innowacją jest natomiast porządny blaszany dach i wysoki strop – wreszcie nie trzeba się garbić. Przewidziano także miejsce na okna i spory przedpokój, gdzie wstawić można ostatni krzyk mody: kanapę lub fotele. Jest też osobna kuchnia, pomieszczenie gospodarcze oraz bieżąca woda, czerpana z dużego plastikowego zbiornika na deszczówkę. Agnes Yiapan ma nadzieję, że przeprowadzana przez nią rewolucja mieszkaniowa rozwiąże choć część problemów Masajek, by np. nie musiały wędrować godzinami do odległych źródeł wody, jak kobiety z bomy Ketureta, które podczas marszu narażone są na ataki dzikich zwierząt. Keturet byłby zachwycony, gdyby mógł zamieszkać w nowym budynku, tyle że jego wspólnoty nie stać na wysupłanie równowartości 1,8 tys. zł, więc nowe domy może oglądać co najwyżej w bomach sąsiadów.

Jednak nowoczesność do obejścia Ketureta też już dociera. Po klepisku, głównie z kozich i owczych bobków, tektur, butelek, resztek butów i zwierzęcych kości, wiatr roznosi teraz także opakowania po nowoczesnych specyfikach weterynaryjnych. Wszystkie dzieci chodzą do pobliskiej szkoły, zbudowanej przez wolontariuszy z Kanady, najmłodsze pokolenie mówi więc nieźle po angielsku. Przyszkolny wiatrak, jedyny w okolicy, generuje prąd, dorośli synowie Ketureta ładują tam telefony komórkowe. Dzwonią – tu wszędzie jest zasięg! – i wiedzą na bieżąco, co się dzieje z ich zwierzętami pędzonymi przez busz. – Postęp jest dobry – zapewnia filozoficznie Keturet.

Opowiastki dla cudzoziemców

Ale wraz z postępem czeka Masajów nieunikniona rewolucja obyczajowa. Do lamusa odchodzi już kasta wojowników, tzw. morani, o których nadal opowiadają turystom mieszkańcy wsi graniczących z legendarnym parkiem narodowym Masai Mara, będącym przedłużeniem tanzańskiego parku Serengeti. Z całego świata na safari ciągną tam tysiące turystów. Żelaznym punktem tych wycieczek są także odwiedziny u lokalnych Masajów, którzy za zryczałtowaną opłatą 20 dol. raczą białych historiami o młodzieńcach żyjących przez kilka lat w dziczy, przechodzących tam niezbędny etap inicjacji, z narażeniem życia mordujących lwy.

W ten sposób żyje już tylko garstka, reszta to opowiastki dla cudzoziemców – zapewnia Mary Simat, masajska polityk, której w październiku prezydent Mwai Kibaki nadał zaszczytny tytuł Bohaterki Kenii. Simat jest jedną z dyrektorów First Peoples Worldwide, międzynarodowej organizacji reprezentującej interesy tzw. pierwszych mieszkańców. – Prawdziwych morani pamiętam z mojej młodości. Pojawiali się nagle, rozrabiali, uwodzili młode dziewczyny, kradli co popadło i znikali w buszu. Kochałyśmy się w nich na zabój, śpiewałyśmy o nich piosenki i czekałyśmy, aż znów do nas przyjdą. Dziś młodzi mężczyźni myślą raczej o robieniu pieniędzy na sprzedaży pamiątek, ewentualnie o nauce i ucieczce do miasta.

Mary Simat uważa, i nie jest to pogląd odosobniony, że trzeba zrezygnować z innej, okrutnej praktyki: powszechnego obrzezywania kobiet. Coraz częściej nie zgadzają się na to matki dziewcząt z miasta, nie pozwalają także wydawać za mąż 10-, 11-letnich dziewczynek, co na wsi nadal jest regułą. A popularność chrześcijaństwa chwieje jeszcze jednym filarem masajskości: wielożeństwem. Choć akurat tej tradycji Mary Simat zamierza bronić do upadłego: – Co złego jest w poligamii? Spójrz na inne plemiona. W Kenii jest nas ledwie 800 tys., musimy mieć dużo dzieci i coraz lepiej je kształcić. Zresztą kobiety same namawiają mężów, by brali sobie kolejne żony, dzięki temu mamy z nimi na jakiś czas spokój.

A mężczyźni, którzy przesiadują pod akacją, liczą krowy, zdają się nie dostrzegać, że nadchodzi czas, gdy to kobiety – takie jak Mary Simat i jej podobne – zdecydują o losie dumnych wojowników.

Polityka 47.2010 (2783) z dnia 20.11.2010; Świat; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Masaj z komórką"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama