W sytej Europie trudno w to pewnie uwierzyć, ale w Rogu Afryki dopiero wybuchnie największa od dekad katastrofa humanitarna. – Wiosną nie spadły deszcze, nie zebrano plonów, wyschły pastwiska, padło 90 proc. bydła – mówi Rafał Hechmann, który przygotowuje somalijską misję Polskiej Akcji Humanitarnej. Wskutek suszy, niewidzianej w regionie od 60 lat, już głoduje lub zaraz będzie głodować ponad 12 mln osób na wschodzie Etiopii i w północnej Kenii, ale przede wszystkim w odciętej od świata południowej i środkowej Somalii. Regiony te kontrolują talibowie z Al-Szabab. Ich bojówki na głucho pozamykały granice i nie wpuszczają konwojów z pomocą humanitarną, bo zdaniem talibów głód to wymysł Zachodu i sprawa podejrzanie polityczna. Nikogo też nie chcą wypuszczać, próbując ukryć rozmiary kryzysu. Tymczasem w ostatnich tygodniach z terytoriów Al-Szababu (po arabsku – młodzież, to radykalni, powiązani z Al-Kaidą islamiści) do sąsiednich państw uciekł prawie milion mieszkańców, około jednej dziesiątej ludności całej Somalii (przynajmniej według domysłów demografów, bo ostatni somalijski spis powszechny przeprowadzono w 1975 r.).
Po somalijskiej stronie granicy z Kenią i Etiopią rozkwitł biznes podwózkowy, nastawiony na uciekających przed głodem. Ci wysupłują ostatnie grosze na dojazd w pobliże granic, na miejsce w autobusie, na pace ciężarówki czy na wózku zaprzężonym w osła. Zupełni nędzarze łapią darmową okazję, a wszyscy przechodzą granicę gdzieś w buszu. Idą nocą, wolą spotkania z dzikimi zwierzętami od upału i band grasujących na pograniczu. Szlak wędrówki somalijskich rodzin do kenijskich i etiopskich obozów znaczą ciała i groby tych, którzy nie wytrzymali trudów wielogodzinnej wędrówki bez prowiantu i wody.
Uchodźcy u bram
Kto dojdzie na przykład do Dadaab w Kenii, największego obozu dla uchodźców w Afryce, albo etiopskiego Dolo Ado, dostaje jedzenie, leki, materiał na sklecenie prostego schronienia, dzieci zostają zaszczepione, może nawet trafią do miejscowej szkoły. W obozach nie ma epidemii, w powszechnym użyciu są telefony komórkowe, działają sklepy, nad bezpieczeństwem czuwa policja, jest szansa, że rodzina z zagranicy dośle pieniądze. Dlatego przed bramami Dadaab staje co noc półtora tysiąca Somalijczyków.
W Kenii i Etiopii pomoc trafia do większości potrzebujących, w tym somalijskich uchodźców, ale w odciętej Somalii dociera ona do zaledwie co dwudziestego. Przeszkodą wcale nie powinny być pieniądze. Tych na walkę z głodem w Rogu Afryki na razie nie brakuje, walczą o nie organizacje pomocowe, na ich apele hojnie odpowiadają m.in. Unia Europejska, Ameryka. – To nie jest także pierwszy kryzys humanitarny w dziejach, wiemy, jak pomagać – dodaje Rashid Abdi, analityk z International Crisis Group, która monitoruje najbardziej zapalne punkty globu. – Logistyka, to jest problem – mówi Abdi, który choć specjalizuje się w sprawach Somalii, mieszka i pracuje w Nairobi, stolicy Kenii.
Nadpobudliwi nomadowie
Nie przez przypadek Somalia otwiera zestawienia najgorszych miejsc do życia na świecie. Dwie trzecie wszystkich pracowników organizacji humanitarnych, którzy zginęli w zeszłym roku, straciło życie w Somalii, przede wszystkim z rąk milicji Al-Szabab. – Dlatego Światowy Program Żywnościowy prowadzi zrzuty z powietrza, mimo że to najbardziej nieefektywny sposób niesienia pomocy – mówi Krzysztof Stanowski, który razem z unijną komisarz ds. pomocy humanitarnej niedawno podróżował do Kenii. Podobnie nie wiadomo, co się dzieje z żywnością dostarczaną w ramach operacji zwanych w żargonie pomocowym in and out (zajrzyj i zwiewaj), które polegają na tym, że samolot ląduje na lotnisku w Mogadiszu, ładunek wynoszony jest na pas startowy, po czym maszyna natychmiast odlatuje. Dalszej dystrybucji nikt już nie dogląda, bo nawet rząd federalny, ponoć sprawujący kontrolę nad całą stolicą, nikomu nie może zagwarantować pełnego bezpieczeństwa, z prezydentem włącznie.
Sporo w tym winy samych Somalijczyków. Dawni podróżnicy opisywali ich jako dzielnych, ale i nadpobudliwych nomadów, którzy nie muszą przywiązywać się do swoich sąsiadów, są więc drażliwi i kłótliwi. Obcymi gardzili, wielbili poezję, w wierszach sławili wielbłądy, na których przemierzali ogromne przestrzenie. Zamiłowanie do podróży widać mieli w genach, skoro sprawdzili się w marynarkach państw kolonialnych. Marynarze zakładali somalijską diasporę na Bliskim Wschodzie, w Liverpoolu i Londynie, później Somalijczycy przerzucili się na ciężarówki, dziś somalijscy kierowcy krążą po całym kontynencie.
Pochodzenie dzieli
W trakcie kolonialnego podboju Afryki ziemie zamieszkane przez Somalijczyków rozdzielono aż na pięć części. Maleńkie wulkaniczne Dżibuti – dziś też zmagające się z głodem – stało się francuskim portem przy wejściu z Oceanu Indyjskiego na Morze Czerwone, w którym przechowywano węgiel dla francuskich parowców. Brytyjczycy zainstalowali się w dzisiejszym Somalilandzie, głównie po to, by było skąd regularnie dostarczać mięso do koszar w Adenie. Południe Somalii, z Mogadiszu i największym portem, wzięli Włosi, etiopski cesarz Menelik zagarnął Ogaden, a część Somalijczyków pewnego dnia obudziła się w brytyjskiej Kenii.
W porównaniu z innymi ludami Afryki, kiedy w 1960 r. Somalia uzyskała niepodległość, Somalijczycy znaleźli się w wyjątkowo dogodnej sytuacji. Co prawda nowe państwo było pozbawione bogactw naturalnych (nie wszyscy na kontynencie je mają), Róg Afryki jest suchy i niegościnny, a w początkach państwowości między dwoma największymi miastami – Mogadiszu i oddaloną od niego o 800 km Hargejsą – nie było nie tylko bitej drogi, ale także połączenia telefonicznego. Za to wszyscy Somalijczycy mówili tym samym językiem, mieli tę samą kulturę, wyznawali jedną religię, a ich państwo miało najdłuższą w Afryce linię brzegową.
Tylko pochodzenie dzieli. Gdy spotyka się dwóch Somalijczyków, nie mówią, skąd pochodzą, ale do jakiego klanu należą. A klan wyznacza poglądy polityczne. I to właśnie klany, ich wodzowie, kliki i klanowe antysojusze rozdrapały kraj. Właśnie zjednoczone klany odsunęły w 1991 r. dyktatora Siada Barrego. Po udanym zamachu stanu wróciły jednak do popierania ziomków, znów dzieliły między nich publiczne pieniądze i posady. Nikt nie zdobył niezbędnej przewagi, państwo i armia przestały istnieć. Zaczęły się rządy dowódców klanowych partyzantek, którzy jednak nie świadczyli usług komunalnych. Zgasło światło, wyschły krany, rury wodociągowe w miastach zostały wykopane i sprzedane na złom, podobny los spotkał kable elektryczne, blaszane dachy i całe budynki. Te, których nie rozszabrowano, zniszczyła późniejsza wojna domowa, która obróciła Somalię w morze ruin.
Głodne, niegłodne
Walki wszystkich ze wszystkimi trwają od 20 lat, zginęło przynajmniej 300 osób, domy opuściło 1,5 mln. Władza najczęściej należy do tego, kto ma najwięcej ludzi pod bronią, a tej w Somalii jest mnóstwo – od radzieckich kałasznikowów, po zachodnioeuropejskie, chińskie, amerykańskie karabiny, moździerze, rakiety przeciwlotnicze, granaty. Kraj zamienił się w mozaikę i labirynt samodzielnych terytoriów: dawna część brytyjska to dzisiejszy Somaliland, którego niepodległości nikt nie uznaje, wyemancypował się też stan Puntland, to tam biuro prawdopodobnie założy Polska Akcja Humanitarna (na terytoriach Al-Szabab jest zbyt niebezpiecznie).
Choć Somaliland i Puntland też ze sobą walczą, to w obu głodu prawie nie ma, a w Somalilandzie, którego gospodarka oparta jest na przekazach pieniężnych od afrykańskiej, amerykańskiej i europejskiej diaspory, odbywają się – to wcale nie jest żart – regularne, wolne i demokratyczne wybory. Natomiast Puntland od początku jest matecznikiem piratów. Mimo antypirackiej kampanii, w którą na Oceanie Indyjskim zaangażowały się floty Chin i USA, w zeszłym roku zaatakowali prawie pół tysiąca statków, dopływali do brzegów Indii i Madagaskaru, a w tym roku też nie spuszczają z tonu.
Południe Somalii – tam gdzie głód jest najstraszniejszy – zajmuje Al-Szabab walczący z rządem okopanym w Mogadiszu. Na początku sierpnia Al-Szabab stolicę opuścił, ale nie wiadomo, czy zmusiła go do tego sytuacja na pustoszonej głodem i skłonnej do buntu prowincji, czy jest to tylko wybieg taktyczny. Islamiści z Al-Szabab chcą w Rogu Afryki zbudować kalifat oparty na literze Koranu. Jak kiedyś afgańscy talibowie, zakazują słuchania muzyki, oglądania meczów piłkarskich (w Afryce, gdzie futbol jest religią!), posyłania dziewczynek do szkoły. Zresztą – jak wynika z doniesień Amnesty International i Światowej Organizacji Zdrowia – Al-Szabab werbuje dzieci do swoich milicji (w zeszłym roku co najmniej 2 tys.). Już ośmiolatki dostają broń do ręki, dzieci poddawane są chłostom, karnym amputacjom i egzekucjom.
Najbardziej upadłe z upadłych
Nie zawsze islamiści kojarzyli się Somalijczykom tak złowieszczo. W czerwcu 2006 r. nad południową i środkową Somalią kontrolę przejęła Unia Trybunałów Islamskich, luźna konfederacja islamskich sędziów i uczniów szkół koranicznych. Pogonili klanowych watażków i w najbardziej niespokojnych regionach Somalii można było spokojnie chodzić wieczorami po ulicy, nawet mieszkańcy Mogadiszu czuli się bezpiecznie. Powszechnie akceptowano także, że Trybunały przystąpiły do tworzenia państwa jawnie wyznaniowego. Tyle tylko, że pojawienie się czegoś na wzór Afganistanu w tak strategicznym miejscu, gdzie prawdopodobnie ukrywali się jeszcze niektórzy z komendantów Al-Kaidy, było nie do przyjęcia dla wojujących z terrorem Stanów Zjednoczonych George’a W. Busha. USA namówiły Etiopię do szybkiej interwencji, która już w grudniu 2006 r. rozpędziła Trybunały.
Na etiopskich czołgach wjechał do Mogadiszu sformowany na obczyźnie rząd (pracował w jednym z hoteli w Nairobi), ale ani on, ani chroniące go wojska Unii Afrykańskiej nie potrafiły zapobiec ponownemu rozlewowi krwi. W ogóle w Somalii międzynarodowe interwencje zawodzą, nie poradziła sobie ONZ na początku lat 90., wspierana wtedy przez amerykańskich komandosów, których błędy upamiętnia książka i głośny film „Helikopter w ogniu”. Teraz także interwencja nie jest konieczna, twierdzi Rashid Abdi z International Crisis Group. Al-Szabab nie jest organizacją jednolitą, co można wykorzystać, docierając indywidualnie do poszczególnych komendantów polowych. – Nie sądzę też, by Al-Szabab naprawdę chciał mieć u siebie wielką katastrofę humanitarną, trzeba więc na nich naciskać, a wtedy użycie zewnętrznej siły militarnej nie będzie koniecznie – radzi Abdi.
Niestety, nie traci na aktualności raport z lutego, którego współautorem był Rashid Abdi: popierany przez społeczność międzynarodową rząd w Mogadiszu, na którego czele stoi wywodzący się z Unii Trybunałów Islamskich prezydent Szarif Szejk Ahmed, jest do niczego. Roztrwonił życzliwość i poparcie, jakim się cieszył. Nic nie osiągnął, zamiast tego skrajnie się skorumpował. Ale nie jest to wina słabego prezydenta, tylko wadliwego modelu władzy państwowej, którą w Somalii od 20 lat próbuje się stworzyć. Pomysły zbudowania scentralizowanego rządu są skazane na porażkę, bo rząd w Mogadiszu kojarzy się z klanowo zorganizowaną grabieżą. Stąd życie polityczne dzisiejszej Somalii sprowadza się do wojny między rządem, klanami i regionami autonomicznymi.
– Somalia jest najbardziej upadłym państwem z upadłych, sięgnęła dna i z niczym już sobie nie radzi, gorzej już być nie może – mówi Rashid Abdi, który mimo wszystko pozostaje umiarkowanym optymistą: – Kraj nie ma innego wyjścia i musi wyjść z kryzysu. W jaki sposób? Unia Trybunałów Islamskich udowodniła, że nawet bez pomocy Europy, Amerykanów i Unii Afrykańskiej w Somalii jednak można zaprowadzić porządek. Niewykluczone, że rozpad państwa byłby również szansą. Przykład Sudanu Południowego pokazuje, że rewizje afrykańskich granic, po wieloletnich konfliktach zbrojnych, są trudne, ale możliwe.