Już 20 marca, w rezydencji przy ul. Balfoura w Jerozolimie, premier Beniamin Netanjahu usłyszy z ust prezydenta Baracka Obamy od dawna zapowiadane słowa: „nie przywiozłem żadnych nowych planów pokojowych; w przeciwieństwie do moich poprzedników nie mam żadnego nowego pomysłu na rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. W negocjacjach z Abbasem musicie sami wypracować wyjście z impasu. Gdy je znajdziecie, znacie numer telefonu Białego Domu. Chętnie wówczas pomogę, bo Stany Zjednoczone były i będą sojusznikiem Izraela”.
Mogłoby się wydawać, że to oświadczenie nie tylko spodoba się premierowi Netanjahu, ale też uwolni Izrael od presji Ameryki na rzecz ustępstw wobec Autonomii Palestyńskiej. Tyle że podczas rozmów za zamkniętymi drzwiami na wokandzie pojawi się pewnie sprawa irańskich zbrojeń nuklearnych, a w tej kwestii bezpieczeństwo Izraela w dużym stopniu zależy od stanowiska Amerykanów. A ponieważ Barack Obama niedawno stwierdził, że w konflikcie z Teheranem „wszystkie opcje są otwarte”, a w polityce obowiązuje zasada „coś za coś” i również opcje mają swoją cenę, może się okazać, że gdy amerykański cennik zostanie podczas tego spotkania ujawniony, zadowolenie premiera i jego nowej koalicji szybko zniknie.