W politycznie podzielonej Tajlandii opozycja ogłosiła blokadę Bangkoku. Od 13 stycznia przeciwnicy rządu barykadują się na głównych skrzyżowaniach i ulicach stolicy. Liderzy protestu zapowiadają, że nie ruszą się z miejsca, dopóki obecna szefowa rządu Yingluck Shinawatra nie zrezygnuje z urzędu. Manifestacje z udziałem dziesiątek tysięcy osób trwają od końca listopada w zasadzie nieprzerwanie, a jedyną krótką pauzą były grudniowe obchody urodzin powszechnie szanowanego 84-letniego króla Bhumibola Adulyadeja.
I jak to w tajlandzkiej polityce ostatnich lat bywa, przyczyną niezadowolenia jest przede wszystkim Thaksin Shinawatra, czyli w jednej osobie były policjant, jeden z najbogatszych Tajów, były właściciel klubu piłkarskiego Manchester City, uwodzący efektownymi obietnicami populista, brat obecnej szefowej rządu, sam dwukrotnie były premier (raz odsunięty od władzy przez armię) i dziś emigrant z wyrokiem za korupcję. Oburzonych na ulicę wyprowadził rządowy pomysł ustawy amnestyjnej, dzięki której Thaksin mógłby wrócić do kraju i do polityki.
Opozycja popierana przez miejską klasę średnią oskarża panią premier o bycie marionetką w rękach brata i psucie demokracji, ale nie chce słyszeć o przyspieszonych wyborach. A te szefowa rządu (której głosy prowincji zapewniają wygraną) wyznaczyła już na 2 lutego. W związku z dużą popularnością rodziny Shinawatrów opozycja wolałaby dwuletni okres bez wyborów, kiedy rządziłaby pochodząca z nominacji rada, która przy okazji na nowo wymyśliłaby tajlandzki ustrój polityczny, oczywiście z zachowaniem monarchii.
Na razie protesty pozostają w miarę pokojowe i zniechęcają głównie turystów. W Tajlandii co roku wypoczywa 20 mln osób, ale liczba ta może znacząco stopnieć, jeśli znów, jak w 2008 i 2010 r., wybuchną krwawe zamieszki. Gdyby do nich doszło, o biegu wypadków zdecydują tradycyjni tajlandzcy arbitrzy: król oraz wojsko specjalizujące się w puczach i zamachach stanu.