Przez glob przetacza się pełzająca trzecia wojna światowa. Nie taka, jakiej baliśmy się przez dekady zimnej wojny, ale lokalnie ma porównywalne skutki. Zginęło już ponad 120 tys. ludzi, a gdy się skończy, być może umrze milion. Kraje, w których zaraza zbiera największe żniwo, poniosą ciężkie straty społeczne i gospodarcze. Będą upadać rządy, a te, które przetrwają, będą musiały rozliczyć się z tego, jak broniły obywateli i dlaczego nie zawsze skutecznie.
Armie ruszyły do walki, ale nie toczą bitew, do jakich się szkoliły i na jakie się zbroiły. Choć kryzys przyszedł z daleka, każe nam patrzeć na bezpieczeństwo własne i narodowe z perspektywy o wiele bliższej niż do tej pory. Liczy się przede wszystkim to, co dzieje się z nami, naszą rodziną, bliskimi, współpracownikami. O los kraju też się martwimy, lecz inaczej – o skalę zachorowań, liczbę zgonów i wydolność ochrony zdrowia. O skutki nieuchronnego kryzysu gospodarczego. Bezpieczeństwo i jego przeciwieństwo – zagrożenie – przestały być abstrakcyjną domeną rozważań ekspertów i tematem wielkich strategii. Pojawiły się na ulicy i za progiem. Wydaje się, że wirus w kilka tygodni wywrócił do góry nogami całą stawianą latami piramidę tradycyjnych zagrożeń. A najpierw pozwolił głównym aktorom odwrócić dotychczasowe role.
Czytaj też: Dlaczego Polska nie zdążyła na unijny przetarg na maseczki?
Chiny wygrały, choć nie oddały strzału
Z serwisów informacyjnych i przekazu polityków nagle gdzieś zniknęły agresywna Rosja i ekspansywne Chiny – globalne zagrożenia numer jeden ostatnich lat i jeszcze na przełomie roku.