Joe Biden podziałał na nas jak końska dawka prozacu. Przechadzający się niespiesznie po Kijowie, w pełnym słońcu, w raybanach i płaszczu (a nie kamizelce kuloodpornej), był chodzącym i uśmiechającym się symbolem pewności siebie, siły i optymizmu. Warszawskie przemówienie tchnęło tym samym, a przy okazji zawierało wszystkie niezbędne słowa klucze: solidarność, jedność, wierność zobowiązaniom, wspólne wartości i gotowość do walki w ich obronie. Echo wywiadów i relacji medialnych w wielu językach poniosło przesłanie Bidena i Andrzeja Dudy na cały świat. Dwuodcinkowy show w hollywoodzkim stylu miał przyćmić nudną, czarno-białą i niskobudżetową produkcję Mosfilmu z Putinem w roli głównej. Po niewesołych doniesieniach o nowej rosyjskiej ofensywie, pesymistycznych ocenach reakcji na potrzeby wojskowe Ukrainy i deprymujących danych o wyczerpujących się zapasach amunicji w okołowojenną narrację wstąpił nowy duch. Ale trzeba się uszczypnąć i obudzić.
Czytaj też: Nowa żelazna kurtyna. Rosja ustawia się plecami do Zachodu
To najwyżej koniec początku
Wojna Putina dopiero się zaczyna, choć – cytując Winstona Churchilla – może widzimy koniec jej początku.