Bytomskie liceum, które kończyła Joanna, było jedną z pierwszych szkół zakładanych przez młodych zapaleńców ze Społecznego Towarzystwa Oświatowego. Uczniowie sami urządzali tu swoje klasy, sprayowali ściany, ustawiali ławki w podkowę. Partnerstwo nie ograniczało się do mówienia nauczycielom na ty, przedstawiciele uczniów brali udział w radach pedagogicznych, mieli poczucie, że to ich szkoła, że tworzą tradycję. Od nich zależała lista zajęć dodatkowych, wystarczyło czegoś chcieć. Prawie nie wychodzili za szkoły, bo i po co.
Po maturze Joanna wyjechała na studia do Warszawy, zamieszkała w bursie dla licealistek i to był pierwszy szok. Dyscyplina, wręcz reżim, zakaz wychodzenia wieczorami, cisza nocna po 22. Wychowawczyni przyłapała ją zbyt późno wieczorem, gdy prała bieliznę w zbiorowej łazience. Nie było dyskusji, tylko z krzykiem za wszarz do pokoju. Wylądowała w sypialni z namydlonymi majtkami w ręku dogłębnie zdumiona.
Dla Joanny szok drugi to były studia. W szkole w małej klasie każdy był trochę gwiazdą, kimś wyjątkowym i w tej wyjątkowości utwierdzanym. Gdy potem trafia się w anonimową masę, to boli.
Dla Marii Weymayr, absolwentki krakowskiego społecznego liceum nr 3 na Stradomiu, szokiem było chamstwo sekretarek na Uniwersytecie Jagiellońskim, które traktowały studentów jak namolnych petentów. I to, że wykładowcy mogą tak ostentacyjnie olewać: spóźniać się, odwoływać zajęcia, zgubić pracę albo zapomnieć poprawić. Bo przecież tak się nie robi. Podobnie jak się nie ściąga. Dopiero na UJ zobaczyła to po raz pierwszy na własne oczy. – W szkole tego nie było – wspomina. – Nam się ufało. To byłby straszny wstyd.
Dla Agnieszki Niezgody, absolwentki warszawskiego I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego na Bednarskiej, szokiem była pospolitość.