Ów renesans widoczny był szczególnie w stolicy. Pusty na co dzień plac Defilad zamienił się w tętniącą życiem i wchłaniającą dziesiątki tysięcy ludzi strefę kibica. Nawet w małych miasteczkach, gdzie miejscowe rynki są na ogół tylko miejscem lokalnego tranzytu, wszyscy spotykali się wieczorami, by oglądać, dyskutować, balować. Teraz jednak strefy kibica zostaną rozebrane, a życie zapewne znów wróci w stare koleiny i przeniesie się do centrów handlowych. Popularna opinia głosi, że w ostatnich latach puls polskich miast przestał bić na starówkach, rynkach i w innych uświęconych tradycją miejscach, a zaczął wręcz łomotać właśnie w handlowych galeriach. Sporo w tej tezie racji, sprawa jest jednak bardziej skomplikowana.
Od niespełna 20 lat toczy się w polskich miastach efektowna bitwa o sympatię, pieniądze i czas wolny ich mieszkańców. Przez całe dziesięciolecia, ba, stulecia wiadomo było, kto tu rządzi: historycznie ukształtowane centra miast, popularne ulice handlowe, rynki, ryneczki, główne place miejskie. Pojawienie się pierwszych centrów handlowych nie zapowiadało tak krwawej konfrontacji. Wyrastały na ogół na obrzeżach miast, w skromnych architektonicznie kształtach, bardziej przypominających nadmuchane i lekko tylko przyozdobione hurtownie niż miejsca konsumpcyjnego zbytku. Wydawały się wygodną alternatywą dla tych wszystkich, którzy z braku czasu stosują metodę zakupów typu: szybko, rzadko, a porządnie.
Z czasem jednak okazało się, że konflikt narasta. Centra handlowe przekształciły się w handlowe galerie (zawsze to brzmi lepiej) i zaczęły niebezpiecznie nawigować ku historycznym śródmieściom. A przy okazji potężniały, efekciarsko piękniały i kusiły coraz to nowymi atutami. Już nie tylko zakupami i usługami, nie tylko knajpkami i kawiarniami, nie tylko kręgielniami i kinami, ale klubami, muzeami, galeriami sztuki, a nawet kaplicami.