Zanim Stefan Kisielewski zaatakował na zebraniu literatów w 1968 r. „dyktaturę ciemniaków”, najpierw podsumował święto 22 Lipca: „Defilady, pochody, salwy armatnie. Ale nikt nie pamięta, że Manifest lipcowy jest drukiem niecenzuralnym. On się nigdzie nie pojawia. Cenzura by go nie puściła”. I miał rację. Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN) – datowany 22 lipca 1944 r. – rzadko wykorzystywany był dla legitymizowania reżimu.
Powodem był fakt, że Manifest, nazwany lipcowym, pozbawiony jakichkolwiek akcentów komunistycznych, zawierał obietnice, za których przypominanie mogło się trafić w Polsce Ludowej do więzienia. Zapowiadał wybory pięcioprzymiotnikowe, które nigdy później takowymi nie były. Deklarował uroczyście przywrócenie wszystkich swobód demokratycznych, wolność zrzeszania się w partiach politycznych, związkach zawodowych, wolność prasy. Jednak prawo do zrzeszania się w wolnych związkach zawodowych robotnicy wywalczyli dopiero w sierpniu 1980 r. Jeśli chodzi o pozostałe wolności obywatelskie, to Polacy mogli się nimi cieszyć dopiero od 1989 r. Wedle Manifestu inicjatywa prywatna, „wzmagająca tętno życia gospodarczego”, miała znaleźć poparcie państwa, ale niecałe trzy lata później ruszyła tzw. bitwa o handel, z której konsekwencjami Polacy zmagali się aż do wprowadzenia planu Balcerowicza. Manifest obiecywał zniesienie kontyngentów, „zabierających chłopu całą jego krwawicę”, oraz wprowadzenie tylko „na czas wojny” świadczeń w naturze. Na ich likwidację polscy chłopi musieli czekać do 1972 r.
Mówiąc dzisiejszym językiem, Manifest PKWN, poza jednym fragmentem, który mówił o sojuszu z ZSRR, okazał się wielką polityczną ściemą. Nie odbiegał specjalnie od tego, co wysuwały inne ugrupowania polityczne w kraju i na emigracji.