Anna Traczewska, zanim zaczęła utrzymywać się z szycia podróżnych woreczków na bieliznę, zajmowała się komunikacją marketingową i piarem. Rozkręcała znane marki telewizyjne. Rękodzieło zaczęło się u niej sześć lat temu. – Chciałam obdarować przyjaciółki na gwiazdkę prezentami zrobionymi własnoręcznie. Nie wiem, skąd przyszedł mi do głowy pomysł na woreczki, ale okazał się genialny – mówi. Kupiła lniany materiał w paski, wszyła tasiemkę do ściągania i uszyła proste, nieduże woreczki. – Dziewczyny piały z zachwytu. Zgłaszały się po kolejne – idealna rzecz na prezent. Traczewska wyszukiwała coraz to nowe materiały: satynę, jedwab, organzę. Haftowała napisy: na jednych „clean”, na innych „not so clean”.
Czas na szycie miała tylko wieczorami, po pracy. Aż ciężko zachorowała. Po wyzdrowieniu mogła wrócić do korporacji albo spróbować żyć z tego, co cieszy ją najbardziej. Tworzyć. Szyć. Wynajęła pracownię i założyła firmę metka by traczka. Na początku trudno było się z tego utrzymać. – Do takiego kroku potrzebna jest odwaga – mówi. – Ale opłacało się. Teraz udaje się jej sprzedawać nawet 140 kompletów woreczków miesięcznie, każdy po 120–130 zł, choć w niektórych miesiącach bywa dużo gorzej. Pieniądze są mniejsze niż w korporacji. – Ale zajęłam się tym, co stało się moją życiową pasją – przekonuje.
Pchli targ sztuki
Zofii Borucińskiej rękodzieło kojarzyło się z tzw. sztuką ludową, nie bardzo ją to pociągało. Kiedyś pracowała w Stoczni Gdańskiej, była dziennikarką, zajmowała się teatrem plastycznym.