Znaczną część polskiego XX w. można bez wątpienia umieścić w rubryce „ciężkie czasy”. Dwie wyniszczające wojny pokazały, jak łatwo i niespodziewanie można stracić życie i cały jego materialny dorobek. Zmiany systemów politycznych, przesunięcia granic, kryzysy gospodarcze, inflacja (i hiperinflacja) uświadomiły, że lokaty bankowe, papiery wartościowe, a nawet nieruchomości są niepewną inwestycją. Natomiast waluty, złoto, biżuteria, brylanty nie tylko ułatwiały doczekanie lepszych czasów, ale można je było ukryć lub zabrać ze sobą.
Uratowane skarby pomagały odbudować powojenną egzystencję – założyć sklep, warsztat, rozwinąć interes, wyremontować dom. Z drugiej strony państwo utrzymało ścisłą reglamentację całego obrotu walutowego, płacąc zarówno za kruszce, jak i waluty znacznie mniej, niż oferowali tzw. waluciarze. Nic dziwnego, że czarny rynek kwitł, szybko dopasowując do pokojowych czasów wypracowane podczas wojny formy działania. Na rozmiar czarnogiełdowych operacji wpływały również powojenne migracje.
Dla ludzi ze smykałką do interesów i bez skrupułów pierwsze powojenne lata to było eldorado. Jednak kupcy, rzemieślnicy, jubilerzy, fabrykanci, młynarze, restauratorzy, ale też pospolici kombinatorzy wyczuwali bliski koniec prosperity, starając się jak najlepszą lokatą ubezpieczyć przyszłość. Dopingowały do tego pogłoski o nowej wojnie. Inwestowali więc w złoto, które stało się długoterminową gwarancją, chroniącą przed coraz bardziej przewidywalnymi (zwłaszcza od rozpoczęcia tzw. bitwy o handel) zamierzeniami władz. Czarny rynek nie zamarł nawet po rygorystycznej ustawie z 28 października 1950 r.