Chiny nie mają dobrej prasy. Są liderami emisji gazów cieplarnianych, słyną z fatalnych warunków pracy, a teraz oskarża się je o pandemię. Uznanie psów za zwierzęta towarzyszące to niewątpliwie próba poprawy wizerunku.
Polskie fermy drobiu się duszą. Połowa kurczaków, indyków czy kaczek zwykle wyjeżdżała za granicę, teraz eksport stanął. Konsumenci w kraju nie są w stanie tego zjeść.
Mielenie w młynku na odpady żywych kogucików jest zgodne z unijnym i polskim prawem. W przemysłowej hodowli zwierząt jest wiele innych równie okrutnych i równie legalnych procedur.
Skoro już nawet na gali rozdania Oscarów w Dolby Theatre w Hollywood, najważniejszym wydarzeniu w świecie filmu, serwowane będą wyłącznie wegańskie potrawy, to znak, że naprawdę jedzenie mięsa nie jest w dobrym tonie.
Mięsa jemy za dużo, jego przemysłowa hodowla degraduje środowisko, a branża nie ponosi kosztów destrukcyjnej działalności. Trzeba to zmienić – ale w żadnym razie nie kolejnym wysokim podatkiem.
Dla zdobycia głosów drobnych rolników rząd nie waha się ryzykować zdrowia polskich konsumentów, a także załamania eksportu polskiej żywności.
Średnie roczne spożycie mięsa w Polsce wynosi niemal 80 kg na osobę. Eksperci nie mają wątpliwości: to o wiele za dużo – i dla naszego zdrowia, i dla planety.
Jedyna polska firma mięsna, która skutecznie konkurowała z duńskim Sokołowem oraz amerykańsko-chińskim Animexem, znalazła się na krawędzi upadku. Jeśli nie znajdzie sposobu na ratunek, nasz rynek opanują zagraniczne giganty.
Brak skutecznej bioasekuracji, skup chorych zwierząt na mięso, antybiotyki, choroba szalonych krów o atypowym charakterze – z wszystkimi tymi problemami muszą się mierzyć nie tylko polscy hodowcy, ale też konsumenci.
Rolnicy z Agro Unii żądają znakowania polskiej żywności flagami narodowymi, by skłonić konsumentów do jedzenia naszej, swojskiej. Tylko czy hasło „Dobre, bo polskie” jeszcze działa?