Kilku kolejnych producentów nie wykazało żadnego zainteresowania tym scenariuszem, czemu trudno się dziwić – przecież nasze kino woli trzymać się z dala od tematu współczesnego. Całe szczęście, że Robert Gliński nie porzucił projektu, aby zrobić na przykład tak dobrze teraz widzianą komedię kryminalną. „Cześć Tereska” to bez wątpienia najlepszy film polski 2001 r.
Jerzy Kawalerowicz kręcąc „Quo vadis” nie chciał podrabiać Hollywoodu, ścigać się z „Gladiatorem” czy innymi tego rodzaju widowiskami historyczno-komputerowymi. Sam zachował się trochę jak jego Petroniusz, który wie, co jest teraz w świecie modne, ale nie ma najmniejszego zamiaru przyłączać się.
– My sobie jeszcze nie zdajemy sprawy, w jakim przedsięwzięciu bierzemy udział – mówił Jerzy Kawalerowicz na poprzedzającej światową premierę „Quo vadis” konferencji prasowej, zorganizowanej w hotelu nieopodal watykańskiej bazyliki, gdzie niegdyś znajdował się cyrk Nerona. – Jest w tym symbolika i okazja do refleksji – dodał, komentując udział w projekcji papieża Polaka, dwieście sześćdziesiątego czwartego następcy św. Piotra, który to apostoł miał się wkrótce pokazać na ekranie w auli Pawła VI.
Po kilkunastu latach milczenia 86-letni noblista Saul Bellow napisał powieść o umieraniu. O tym, że nie jest w stanie zaakceptować śmierci. Swojej i bliskich. Dziwna to książka. Na poły autobiografia, na poły esej. Jak zwykle u Bellowa wypełniona po brzegi erudycyjnymi rozważaniami historyczno-filozoficznymi.
Wydawać by się mogło, że nie ma nic osobliwego w beztroskim wylegiwaniu się latem na tropikalnej plaży, filmowaniu podczas urlopu miejscowych obyczajów czy zakupie pamiątek: choćby miniaturowej wieży Eiffla albo kiczowatej Statui Wolności. Tymczasem wszystkie te czynności, którym tak beztrosko się oddajemy, zostały wnikliwie opisane, a postać nowoczesnego turysty stała się ważnym symbolem aspiracji i dążeń w naszej globalnej kulturze. Próbuje nas o tym przekonać książka amerykańskiego socjologa Deana MacCannela, która ukazuje się właśnie w Polsce.
Komputerowa bajka o zielonym, gburowatym potworze o imieniu Shrek zrealizowana w Dreamworks SKG (Stevena Spielberga, Jeffreya Katzenberga i Davida Geffena) zachwiała potęgą Walt Disney Company. Tylko w Ameryce wpływy z dystrybucji „Shreka” przekroczyły już 200 mln dol. Tak szybko tak dobrego wyniku nie osiągnął dawno żaden disneyowski film. Poza tym „Shrek”, który bije również u nas rekordy popularności, jest parodią klasycznej bajki z Myszką Miki w roli głównej. Co się dzieje? Czyżby kino Disneya, będące sercem i duszą koncernu, nagle przestalo się dzieciom podobać?