W wielu miastach trwają dziś obchody święta 11 listopada, ale największe zgromadzenie to ponownie Marsz Niepodległości, organizowany przez skrajną prawicę w Warszawie. W tym roku ma charakter państwowy.
Dwie msze w rycie trydenckim, transporty zwolenników z całej Polski, zaopatrzenie pirotechniczne i – po raz pierwszy – dwudniowe „Forum Niepodległości” z udziałem prelegentów z Węgier. Tak szykowano tegoroczny marsz w Warszawie.
„Niepodległa dla wszystkich” nie odbędzie się. Antyfaszystowska grupa 14 Kobiet z Mostu, która ubiegła swoim zgłoszeniem Marsz Niepodległości, właśnie odwołała swój przemarsz ze względów bezpieczeństwa. Ale nacjonaliści wcale nie wygrali.
Tym razem, by ominąć sądowy zakaz, prezes urzędu ds. kombatantów chce przejąć odpowiedzialność za marsz, na którym mogą pojawić się rasistowskie, neonazistowskie symbole i hasła. I prawem silniejszego wyrugować Kobiety z Mostu.
Święto Niepodległości stało się „dniem, który musimy przetrwać”. W ten sposób myśli o nim również PiS, który już raz został zmuszony niemalże połączyć pochód władz z marszem Bąkiewicza. W przeciwnym razie potencjał wyborczy prawicowych ekstremistów gotów byłby przejąć Ziobro.
Na granicę z Białorusią zwołują się europejscy radykałowie i ekstremiści. Walkę z uchodźcami zapowiedzieli polscy neopoganie, niemieccy neofaszyści i propisowski nacjonalista Robert Bąkiewicz.
PiS ma bogate doświadczenie w używaniu prawicowych radykałów. Ale w miarę słabnięcia obozu władzy coraz trudniej się zorientować, czy to jeszcze pies macha ogonem, czy już ogon psem.
Jak donoszą Wirtualna Polska i „Gazeta Wyborcza”, Roty Marszu Niepodległości mają otrzymać 4 mln zł z rządowego Funduszu Patriotycznego. Tymczasem Robert Bąkiewicz już zapowiada tegoroczny marsz 11 listopada.
Wicerzecznik PiS Radosław Fogiel, komentując bulwersujący wybryk, sugerował, że PiS nie ma nic wspólnego z tą sprawą. A sprawa ma twarz uczestniczki powstania warszawskiego Wandy Traczyk-Stawskiej.
W czasie kontrmanifestacji Robert Bąkiewicz nawoływał do narodowej jedności i zakończenia ideologicznego sporu dzielącego Polaków. A jednocześnie zwolenników Donalda Tuska nazywał Volksdeutschami. Dzięki państwowej kasie było go bardzo dobrze słychać.