W ręku niósł ciężki żeliwny sagan, w którym wcześniej wywiercił dwa otwory. Po drabinie wszedł do włazu na dach. – Chodź tu do mnie – wyszeptał. Wspiąłem się posłusznie. Garnek, czyli hełm, wylądował na mojej głowie. Ojciec powiedział: – Będę cię trzymał, a ty ustaw sobie te dziury tak, żebyś przez nie widział. Bałem się, ale wyjrzałem, kurczowo trzymając się krawędzi włazu. Kilka pożarów rozświetlało noc, a w oddali na wysokim budynku powiewała polska flaga. – Biało-czerwona – powiedziałem. – Dobrze widzisz? – Tak, tatusiu. – Patrz jeszcze. I zapamiętaj. Kiedyś ci to wszystko wytłumaczę.
To była flaga zatknięta na zdobytym tego dnia przez powstańców gmachu Pasty. Miałem siedem lat.
Dziś mnie i tę moją małą lekcję historii opluwa z kościelnej ambony arcybiskup Marek Jędraszewski, profesor nauk teologicznych i wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. W rocznicę powstania mówił on, że ci, którzy popierają konwencję antyprzemocową oraz ustawy o in vitro i uzgodnieniu płci – a więc i ja – zdradzili „wartości moralne, dla których powstanie w ogóle wybuchło”. Że jesteśmy bolszewicką czerwoną zarazą i przyczyniamy się do tego, że wszyscy Polacy „legną pokotem”. Gdyby te słowa hierarchy były tylko obrzydliwe – pal sześć. Ale one są groźne. Słychać je coraz głośniej i coraz częściej. Za chwilę będzie im towarzyszył krok marszowy. Piszę tak, bo jedynie słuszną ideologię już brałem i znam jej tragiczne skutki. A także dlatego, że boję się nienawiści, zwłaszcza tej łatwiutko rozgrzeszanej jako „przedwyborcza codzienność” i korzystanie z wolności słowa.
Wylewa się to wszystko nie tylko z katolickich świątyń. Wchodzę do kiosku i już się czuję fatalnie, gdy czytam, co powinni robić księża na widok prezydenta Komorowskiego pojawiającego się na mszy („Nasz Dziennik”) i że rząd to „banda przechrztów”, która sprowadza na polską ziemię „dwa tysiące Arabów do rżnięcia naszych dziewcząt” („Polska The Times”).