Najmocniej dołożyli nam ci, na których prośbę konferencję zorganizowaliśmy i którzy byli jej politycznymi beneficjentami. Stany Zjednoczone publicznie wezwały nas do restytucji mienia żydowskiego, a Izrael ustami swego ministra poinformował świat, że jesteśmy genetycznymi antysemitami. Zawyła nawet nasza psychoprawicowa prasa, zazwyczaj zachwycająca się prowokacjami nacjonalistycznych towarzyszy podróży.
Przyczyny porażki podzieliłbym na: detaliczne i hurtowe. Detaliczne to chybione kalkulacje naszej prawicy w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem. Naszym powiatowym strategom wydaje się, że jeśli tak jak administracja prezydenta Trumpa będziemy odgrażać się Unii, na zawołanie dostarczać europejskiej lokalizacji dla przemówień i konferencji oraz płacić sute zaliczki za amerykański sprzęt wojskowy, to Amerykanie nam się odwdzięczą. Błąd polega na nieuwzględnieniu skali. Polskie zamówienia są promilami w portfelu zamówień amerykańskich firm zbrojeniowych, a Polska jest tylko jednym z wielu krajów, które zabiegają o amerykańską protekcję. Przy czym brak jakichkolwiek stosunków z Rosją i złe relacje z Europą Zachodnią upewniają USA, że za polską przyjaźń nic nie trzeba płacić, bo Polska sama ustawiła się w pozycji bez wyjścia.
Temat restytucji mienia żydowskiego jest skomplikowany tak prawnie, jak i etycznie, ale akurat nie w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. USA wzięły jeszcze od PRL kilkadziesiąt milionów dolarów w ramach umowy indemnizacyjnej i zobowiązały się od tego czasu nie tylko same zaspokajać wszelkie roszczenia swoich obywateli, ale także na wieki wieków nie podnosić tego tematu w stosunkach dwustronnych. Hillary Clinton próbowała co prawda wracać do tego tematu podczas rozmów dyplomatycznych, ale gdy dostała ode mnie odpór, nie odważyła się wyjść ze sprawą publicznie. A teraz zrobili to w Warszawie zarówno sekretarz stanu, jak i wiceprezydent. Najwyraźniej uznali, że zadowolenie lobbystów w Waszyngtonie jest ważniejsze od interesu Polski i stosunków polsko-amerykańskich. Sprawa jest tym dziwniejsza, że nikt ewidentnie im nie wytłumaczył, że polskie księgi wieczyste nie dzielą właścicieli wedle wyznania. Zatem domaganie się zwrotu tylko dla jednej grupy religijnej jest cokolwiek absurdalne. Restytucja tylko dla tych, którzy załapaliby się na ustawy norymberskie, a dla reszty figa z makiem?
Polska ma w tej sprawie dwa możliwe podejścia. Jedno – które stosowałem – to twardo stać na gruncie prawa i uświadamiać naszym amerykańskim sojusznikom, że są sprawy, w których Polska powie wyraźnie: nie. Wtedy gdy mamy mocne podstawy, warto to czasami robić, gdyż – paradoksalnie – buduje to szacunek na innych polach. Drugie podejście – łatwiejsze, acz niepozbawione ryzyka – to mówić partnerom, że „pracujemy nad tym”; grać na czas i liczyć na zmęczenie. Amerykańscy politycy mogliby pokazywać lobbystom swoją aktywność, a ci podtrzymywać nadzieję u swoich klientów i fakturować – bo zdaje się już tylko o to chodzi. Byłoby to o tyle bałamutne, że nie potrafię sobie wyobrazić większości sejmowej – w tej kadencji lub w następnej – która taką ustawę by uchwaliła. Pamiętajmy bowiem, że ustawa restytucyjna musiałaby objąć tych, którzy mają zbyt słabe roszczenia, aby dziś składać sprawę do sądu. I odwrotnie – żadną ustawą nie można wykluczyć przyszłych pozwów. Jest więc restytucja projektem dla tych, którzy mają słabe roszczenia i których może w przyszłości przybyć. A więc szanse na taką ustawę w Sejmie są mniej więcej takie jak na ustawę o odszkodowaniach wojennych dla Polski w Bundestagu.
W relacjach z Izraelem także chyba prysnął mit naszej prawicy, że można zawrzeć pakt o wzajemnej obronie reputacji: polska prawica nie będzie krytykować Izraela za to, jak traktuje Palestyńczyków, a w zamian izraelscy nacjonaliści nie będą szermować antypolskimi uogólnieniami. Ale gdy przyszło co do czego – i kampanii wyborczej w Izraelu – wsparcie dla Polski przyszło od raczej niepisowskich polskich Żydów z centrowego Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego i liberalnej części amerykańskiej oraz izraelskiej diaspory. Sam premier Netanjahu i jego minister spraw zagranicznych, mając do wyboru partnerów zagranicznych lub gorące głowy na prawo od siebie (tak jak PiS w Polsce), wybrał głosy tych ostatnich. Znowu okazuje się, że nacjonaliści, wbrew najlepszym chęciom, nie są w stanie utrzymać trwalszych sojuszy. Prędzej czy później dzielą ich rozbieżne interesy. W końcu jest jakiś powód, dla którego nacjonalizm prowadził do wojen.
Szerszy – hurtowy – powód, dla którego pisowska polityka zagraniczna ponosi kolejne zwycięstwa moralne, to błędne założenie, że wpływ Polski rośnie w kontekstach dwustronnych, a maleje w wielostronnych. Stąd awersja do Unii Europejskiej, bajdurzenie o „Europie Ojczyzn” i przedkładanie relacji międzyrządowych nad wspólnotowe. Tymczasem na nacjonalizacji stosunków międzynarodowych skorzystać mogą wyłącznie państwa najsilniejsze. Te, które są w stanie narzucić innym własne interesy albo przynajmniej obronić się przed dyktatem silniejszych. Jednak gdy jest się krajem średniej wielkości w trudnym położeniu geograficznym, niezdolnym do samodzielnej obrony, to trzeba chuchać i dmuchać na reguły prawa międzynarodowego oraz ciągle budować koalicje i przyjaźnie. Tym bardziej że w takiej organizacji jak UE ma się swoje kilka procent akcji i nawet najwięksi gracze od czasu do czasu mogą ich potrzebować. A USA czy Izrael – jako mocarstwa atomowe – zawsze sobie bez nas poradzą.
Mierna jest nadzieja, że Nowogrodzka zrozumie te głębsze przyczyny kolejnych upokorzeń. Nie pamiętam polskiego rządu, który tyle co obecny mówiłby o suwerenności i jednocześnie tak regularnie dostawał bęcki od zagranicy. Jak Wielka Brytania pod rządami swoich nacjonalistów, która pod hasłem podmiotowości opuszcza Unię Europejską i co tydzień musi połykać kolejne upokorzenie. A Chiny, które przez 30 lat mówiły tylko o gospodarce, nagle wyrosły na supermocarstwo. Wychodzi na to, że suwerenność – a przynajmniej potęga państwa – rośnie w odwrotnej proporcjonalności do tego, ile o niej mówimy.
Więcej o kryzysie polsko-izraelskim w tekście „Choroba dwubiegunowa”.