Miałem sen, że pewnego dnia znalazłem się w kraju:
• którego nazwy nie trzeba ciągle doprecyzowywać jakimiś liczebnikami (np. „czwarta”), przymiotnikami (np. „solidarna”) ani zaimkami dzierżawczymi (np. „nasza”)
• w którym konstytucja rzeczywiście konstytuuje system prawny
• w którym słowo „praworządność” nie wzbudza paniki wśród rządzących
• w którym „Unia” nie jest synonimem „wroga”
• w którym prezydent ma cokolwiek ważnego do powiedzenia na jakikolwiek temat
• w którym szef rządu nie ma natręctwa konfabulacji
• w którym paranoja polityczna nie jest obowiązującą ideologią
• w którym nie trzeba wszystkiego uświęcać magicznym słowem „narodowy”
• w którym politycy potrafią wydusić z siebie proste „przepraszam”
• w którym opozycja potrafi zająć jednoznaczne stanowisko
• w którym trumny nie są pionkami szachowymi
• w którym przyszłości nie planuje się jako repliki przeszłości
• w którym wierność nie jest najważniejszym kryterium awansu
• w którym telewizja państwowa nie jest tubą tępej propagandy partyjnej
• w którym paranoika nie nazywa się „geniuszem”
• w którym nie ma ludzi nie tylko „równiejszych” od innych, ale wręcz nietykalnych
• w którym polityk regularnie miotający wyzwiska zostaje usunięty z życia publicznego – przynajmniej do czasu zakończenia skutecznej terapii
• w którym nie buduje się pomników całodobowo chronionych przez policję
• w którym zróżnicowana wspólnota jest ważniejsza niż dyktat ideologicznego monolitu
• w którym wiara i rozum sobie nie zaprzeczają
• w którym chrześcijanie odwołują się raczej do troskliwego Boga z Nowego Testamentu niż do „mściwego” Boga starotestamentowego
• w którym Kościół jest wspólnotą wierzących, a nie „owczarnią”
• w którym słowo „męczennik” jest zarezerwowane tylko dla księdza, który został zamordowany przez siepaczy rządowych
• w którym nie ma ludzi „gorszego sortu”, bo „wszystkie dzieci Boga, czarni i biali, Żydzi i nie-Żydzi, protestanci i katolicy, wezmą się za ręce”
• w którym kobieta nie jest traktowana jak chodzący „inkubator” obciążony immanentną głupotą
• w którym obywatele (łącznie ze staruszkami) nie zaczynają nagle odczuwać natrętnej potrzeby „naruszania nietykalności cielesnej policjantów”
• w którym rozumie się, że warunkiem rozwoju społeczno-kulturowego jest różnorodność – nawet prowokacyjna
• w którym reformy mają na celu poprawę sytuacji
• w którym zapobiega się temu, żeby kultura niska wypierała kulturę wysoką
• w którym uczelnia wyższa jest poszukującą prawdy „wspólnotą nauczających i uczących się”, a nie maszynką do gromadzenia punktów
• w którym priorytetem prezydenta nie jest jazda na nartach, premier nie próbuje zwalczać wirusa optymizmem, minister sprawiedliwości nie prowadzi polityki zagranicznej, poczta nie organizuje wyborów powszechnych, a producent benzyny nie zajmuje się produkcją informacji
• w którym „puszącym się i nadymającym strąca się z głowy ich koronę głupią”
• którego społeczeństwo jest zbiorem ludzi nieustannie i odważnie myślących, więc ani Edek, ani Ubu nie zdołają przejąć nad nim władzy.
Przyśniło mi się, że żyję w kraju, w którym „prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość!”. Niestety, zbudziłem się w zupełnie innym kraju, w którym tylko marzeniem są „rządy mądrych, dobrych ludzi, mocnych w mądrości i dobroci”.