Z jednej strony granicy polskie wojsko z karabinami naładowanymi ostrą amunicją. Z drugiej strony, wśród drzew, białoruscy pogranicznicy uzbrojeni w rozkaz niewpuszczania z powrotem „turystów”, wydany przez reżim Aleksandra Łukaszenki – człowieka, który za nic ma prawa człowieka. A pomiędzy służbami obu państw, na 15-metrowym pasie granicznym, oni – uchodźcy, uchodźczynie i ich dzieci z Bliskiego Wschodu, którzy od kilku dni koczują pod gołym niebem we wsi Usnarz Górny.
Strażnicy nie pozwalają się zbliżyć
W środę po południu na miejscu pojawili się aktywiści i przedstawiciele organizacji pozarządowych. Poseł KO Michał Szczerba powiadomił w tej sprawie biuro Rzecznika Praw Obywatelskich. Ludzie przynoszą prowiant, wodę i ciepłe ubrania. Na darmo – polscy strażnicy nie pozwalają się do nich zbliżyć.
Klincz w sprawie uchodźców we wsi Usnarz to tylko jedna z trudnych sytuacji, do których od kilku tygodni dochodzi w okolicach granicy z Białorusią. W pierwszej połowie sierpnia liczba cudzoziemców nielegalnie przekraczających granicę Polski z Białorusią wyniosła ponad 2 tys. 758 z nich udało się przedostać na terytorium Polski, gdzie – po pewnym czasie – zostali zatrzymani i osadzeni w strzeżonych ośrodkach dla uchodźców. Dla porównania: w całym 2020 r. zatrzymań było 114. Sumując: przez ubiegły rok było prawie siedem razy mniej zatrzymań niż w ciągu pierwszej połowy sierpnia.
Czytaj też: Rok białoruskiej rewolucji. To będzie długi marsz
Najpierw chleb, później telefon do straży granicznej
Strażnicy opowiadają (anonimowo, bo MSWiA kategorycznie zakazało odpowiadać na pytania dziennikarzy), że w zamkniętych ośrodkach zaczyna brakować miejsc. W ostatnich dniach podlascy pogranicznicy zostali zmuszeni do podzielenia się z uchodźcami miejscem w jednej ze swoich strażnic. Po jedzenie i wodę dla cudzoziemców sami chodzą do pobliskiego supermarketu.
Mieszkańcy wsi Saczkowce, leżącej tuż przy białoruskiej granicy, zdążyli się już nieco przyzwyczaić do widoku „obcych”, bo przez ich ulice niemal codziennie przechodzą uchodźcze rodziny z dziećmi. – Boimy się do nich wychodzić, przecież to obcy ludzie i obca kultura. Ale co mamy zrobić, kiedy głodny człowiek stoi przed naszymi drzwiami? – mówią reporterowi „Polityki”.
Praktyka w ich wsi jest taka: najpierw kawałek chleba, dopiero później telefon do straży granicznej.
Czytaj też: Piekło Lesbos
Najpierw była Litwa
Podobny manewr reżim Łukaszenki zastosował wcześniej na Litwie. „Rząd Białorusi – w odpowiedzi na poparcie udzielone przez Litwę białoruskim opozycjonistom – zdecydował się na zaskakującą akcję, inspirowaną zapewne manewrem, który w 2015 r. wykonał prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan wobec Europy: zaatakował Litwę migrantami z Bliskiego Wschodu. Łukaszenka zresztą ostrzegał Europę: groził, że jeśli na Białoruś nałożone zostaną sankcje, odpowie osłabioną kontrolą granicy z Unią Europejską. To osłabienie kontroli okazało się koniec końców aktywnym zachęcaniem do nielegalnego przekraczania granicy” – pisał na początku sierpnia w „Polityce” Ziemowit Szczerek.
„Indrė Makaraitytė, dziennikarka śledcza litewskiej telewizji LRT, odkryła, że cała akcja była skoordynowana. Obywatele Iraku wykupują – za naprawdę duże pieniądze, bo aż do kilkunastu tysięcy dolarów – coś w rodzaju wycieczki emigracyjnej z Iraku do Niemiec. Białoruś dodatkowo na tym zarabia, bo »wycieczkę« organizuje białoruska firma państwowa, która poza opłatą za podróż żąda jeszcze dodatkowo kilku tysięcy dolarów depozytu za każdego migranta, który nie wrócił z Białorusi do Iraku. A generalnie nie po to się tam jedzie, by wracać”.
Reportaż o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej już wkrótce w „Polityce”.