Każdy premier ma ostatnio swój sportowy pierwowzór. Kazimierz Marcinkiewicz był jak Jerzy Dudek. Tak się wygłupiał, że przeciwnicy ze śmiechu pudłowali. Jarosław Kaczyński był jak Andrzej Gołota. Miał rzucić świat na kolana, ale po knock-oucie jego przechwałki i pohukiwania przestały brzmieć groźnie, a stały się śmieszne. Donald Tusk to Robert Kubica - „mistrz kwalifikacji". Pupil sprawozdawców, nadzieja Polaków. Ale ma kiepski bolid. Jeżeli chce być mistrzem, w jesiennych wyścigach jego wehikuł musi być jak Ferrari. Tylko czy to się da zrobić? Zwłaszcza że będzie działał w zaskakująco złych warunkach.
W polityce wewnętrznej Tuskowi sprzyja głównie brak alternatywy. Prezydent coraz skuteczniej bierze sobie władzę i właśnie przeprowadza facelifting, który ma go zbliżyć do centrowych wyborców. PiS i SLD słabną, a słabnąc stają się mniej obliczalne. W PSL rozkręca się przedkongresowa walka o przywództwo, więc maleje skłonność do strategicznego myślenia. Niemal w każdym resorcie pod presją społecznego oporu kluczowe inicjatywy palą na panewce. A na dodatek słabnie wzrost gospodarczy, rośnie inflacja, coraz wolniej przybywa miejsc pracy.
Polityczne wyboje byłyby do zniesienia, gdyby twarda rzeczywistość pozostała stabilna. Ale świat się rozregulował. Putin nacierając testuje przygotowanie NATO i Europy do końca „strategicznej pauzy". Bruksela trwa w polizbońskim szoku. Ameryka zajęta jest wyborami. Zachód stoi w obliczu stagnacji, recesji lub nawet poważniejszego kryzysu systemowego.
Wszystko, co określa zewnętrzne warunki działania rządu Donalda Tuska, wygląda dziś znacznie gorzej, niż można się było spodziewać. To, co miało być spacerkiem premiera po prezydenturę, będzie raczej forsownym marszem wśród grzmotów i nawałnic.
Czy bolid Tuska sprawdzi się w takich warunkach? Ma silne strony. Przede wszystkim jest to pojazd totalnie opływowy, więc trudno go przewrócić. Tusk się z zasady przy niczym nie upiera. Da się coś zrobić (na przykład zmienić Krajową Radę) - dobrze; nie da się - świat się nie zawali. Nie ma też żadnych ostrych kantów, którymi mógłby o coś niebezpiecznie zahaczyć. Uprawnionych do emerytur pomostowych ma być 130 tys. Za mało? Niech będzie 160 tys. Nie ma w tym bolidzie nawet warstewki lakieru pychy czy majestatu, który ktoś mógłby porysować. Jak prezydent chce jechać na szczyt do Brukseli - bardzo proszę, niech jedzie. Chce stać na czele delegacji? Zgoda. Wiadomo, kto komu ustępuje i kto się z tego raduje.
Z tego nie wynika jednak, że bolidem Tuska można jechać tak, jak by się chciało. Może się okazać raczej kapsułą przetrwania, w której da się bezpiecznie posiedzieć, niż wehikułem sukcesu. Prawdziwy Kubica zanimby wsiadł w coś takiego, zarządziłby zmianę hamulców, silnika i paliwa.
Po pierwsze: HAMULCE
Pierwsze półrocze swych rządów Donald Tusk przejechał z zaciągniętym hamulcem.
Zaciągnięcie hamulców zdało się konieczne, bo wcześniej kawalkada partyjnych bolidów wyrwała się z normalnego toru polityki i z obłędem w oczach, niszcząc co na drodze, mknęła w nieznanym kierunku. Trzeba było ten pęd wyhamować. To się Tuskowi udało. Za chwilę świętego spokoju PO dostała sowitą premię sondażową.
Żeby polskie sprawy posunąć do przodu, trzeba było zawrócić politykę na normalne tory. Tego Tusk też próbował. Tylko że - niestety - hamulce go trzymały. Do przodu nie i do tyłu też nie. W prawo nie i w lewo też nie. Warczał silnikiem, kręcił kierownicą, ale stał jak wryty. W wielu bolesnych miejscach nic się nie zmieniło. IPN dalej szaleje. TVP wciąż uprawia pisowską propagandę. W CBA - po staremu. To można od biedy wyjaśnić barierami prawnymi. Ale po co Tusk trzymał ministra Waszczykowskiego - agenta prezydenckiego albo jeszcze gorzej? Dlaczego cały proces rozliczeń z kaczyzmem powierzył parlamentowi?
Na zaciągniętym hamulcu bolid Platformy nie ruszy. A premier nie chciał go puścić. Żeby ruszyć z miejsca, musiałby zaryzykować zderzenie z bolidem prezydenta, za którym ciągnie cała kawalkada politycznych piratów na czele z prezydenckim bratem, Ziobrą, Kurskim, Kurtyką, Urbańskim. Po pół roku wiele wskazuje, że hamulce się Tuskowi zapiekły. Nie widać, żeby bez przełamania lęku przed zderzeniem mógł ostro ruszyć z miejsca w sprawie publicznych mediów, w sprawie służby zdrowia, a nawet w sprawie zmian w oświacie, prokuraturze, wojsku czy w polityce zagranicznej.
Częściowo jest to wynik układu sił w Sejmie i agresywnego zajeżdżania drogi przez Lecha Kaczyńskiego. Ale są też inne powody, dla których premier trzyma zaciągnięty hamulec.
Po drugie: PALIWO
Paliwem polityki jest program. Przyjmując urząd premiera Donald Tusk dobrze wiedział, że bolid jego partii ma bak praktycznie pusty i że są w nim głównie mało użyteczne resztki po „premierze z Krakowa". Miał tam wyssane z palca hasła w rodzaju „3x15" czy „Nicea albo śmierć". Miał trochę starych utopii w rodzaju jednomandatowych okręgów wyborczych czy podatku liniowego. I miał też sporo fusów, które zostały po POPiS. Wiarę, że CBA jest najlepszym lekarstwem na korupcję. Kult IPN, fobię WSI, nieufność wobec Europy i mit Ameryki, wiarę w szeryfa i szarpanie cuglami. Ale większość baku platformowego bolidu zajmowały gęste i wybuchowe opary kultu wielkich reform, na których opierała się jeszcze niedobita idea IV RP.
W odróżnieniu od sporej części swoich partyjnych kolegów Donald Tusk zrozumiał chyba, że z takim bakiem daleko nie zajedzie. Najważniejsze stanowiska w rządzie powierzył więc ludziom, którzy z poprzednim programem nie mieli wiele wspólnego. Poza samym premierem, Grzegorzem Schetyną i może Radosławem Sikorskim nikt nie objął w rządzie stanowiska, z którym wiązano by go wcześniej.
Zaciągnięte hamulce dawały Tuskowi czas na napełnienie baku sensownym programem. Wymiana następowała stopniowo. Dobrze było to widać w orędziu z okazji stu dni urzędowania. Całkiem nowe myśli w rodzaju programu „Orlik" (boiska), laptopa dla każdego ucznia, szkoły dla sześciolatków, reformy uniwersytetów, programu „50+" mieszały się tam z hasłami w rodzaju jednomandatowych okręgów wyborczych, które od tego czasu już się nie pojawiło.
Ideologiczną istotę tego manewru można by sprowadzić do skreślenia krótkiego przedrostka „neo-". Modny w latach 90. program neoliberalny i neokonserwatywny zastąpiony został przez zwyciężający teraz na Zachodzie program liberalno-konserwatywny. W sferze personalnej można to opisać wymianą współpracowników. Związany z IV RP tandem Gilowska-Rokita zastąpił pragmatyczny tandem Rostowski-Boni. W sprawach zagranicznych podobny sens miała wymiana bliskiego pisowskiemu myśleniu Jacka Saryusza-Wolskiego (uchodzącego za autora hasła „Nicea albo śmierć") na Radka Sikorskiego - pragmatyka bliskiego klasycznej, realistycznej szkole dyplomacji.
Tusk nie potrafił (może nie chciał ryzykować) otwarcie ogłosić i wytłumaczyć manewru, którego dokonywał. Schetyna, Boni, Rostowski, Sikorski jakoś to tłumaczyli, każdy po swojemu. Przez kilka miesięcynarastało jednak powszechne wrażenie, że nawet wśród członków rządu panuje programowa konfuzja. Jej głośnym objawem była dymisja Stanisława Gomułki - wiceministra finansów, który nie chciał się rozstać z poprzednim programem PO. Ale także wcześniej wszyscy z rosnącym zdziwieniem słuchali, jak premier dezawuuje rozmaite pomysły ministrów.
Po trzecie: SILNIK
W dużym stopniu był to problem słabej komunikacji wewnątrz samego rządu, ale nie da się ukryć, że jest to też problem jakości ministrów i ich przygotowania do sprawowania urzędu. A silnikiem premierowskiego bolidu jest przecież jego rząd, czyli ministrowie.
Rząd Tuska nie jest zły. Ale jednak jest to w sporej części rząd z politycznej łapanki. A nawet najlepszy kandydat, na którego oferta premiera spada jak grom z jasnego nieba, potrzebuje czasu, by sobie swój resort poukładać w głowie. Zwłaszcza jeśli wywodzi się ze środowiska żyjącego do niedawna właśnie odrzuconym kultem kilku wielkich reform, a teraz nieoczekiwanie staje przed koniecznością realizowania reformy kroczącej, krok po kroku zmieniającej jakiś kawałek świata.
Tę konfuzję dosyć dobrze widać w przeprowadzonej przez Ernest&Young analizie programu legislacyjnego rządu. W pierwszym kwartale tego roku rząd przyjął zaledwie 37 proc. zaplanowanych ustaw, a w drugim kwartale już tylko 13 proc. W sumie przyjęto 32 z 88 zaplanowanych projektów, natomiast projektów niezaplanowanych przyjęto 50. Trzy czwarte z nich zdaniem E&Y można było wcześniej wprowadzić do planu. W pewnym stopniu jest to wynik naturalnego „chaosu trudnego początku", ale przede wszystkim wymiany części programu PO.
Zanim na przykład prof. Rostowski mógł w sierpniu ogłosić swój plan zmian w finansach publicznych, musiał się uporać z mitem podatku liniowego, pokonać fetysz zniesienia tzw. podatku Belki, rozbroić mrzonki jednej wielkiej „reformy finansów publicznych", która, jak mieczem uciął, unieważni odwieczne problemy budżetowe. Podobnie minister Kudrycka musiała przełamać złudzenia, że odpłatność za studia rozwiąże problem finansowania uczelni, a zniesienie habilitacji rozwiąże wstydliwą kwestię jakości polskiej nauki. Dopiero potem na miejsce pokutujących w obozie
IV RP ideologicznych mitów można było zacząć tworzyć i proponować pragmatyczne zmiany systemowe. Ale nie tylko konieczna sekwencja zdarzeń stała i stoi na drodze do nowych przedsięwzięć.
Donald Tusk skomponował rząd najlepiej, jak się dało, ale nie jest to rząd wielkich osobowości wyposażonych w wybitne kompetencje przywódcze i merytoryczne. Poza Grzegorzem Schetyną, Bogdanem Zdrojewskim i Jackiem Rostowskim wszyscy ministrowie zaliczyli dość poważne wpadki. Większość ministrów wymaga pomocy i korygowania. Media dworują, że za pół rządu pracuje Michał Boni - formalnie tylko szef strategicznych doradców premiera. Nawet jeżeli jest w tym sporo złośliwości, to jest też ziarno prawdy. Bo ministrowie miotają pomysły, a Boni nie tylko próbuje w biegu ułożyć je w jakiś spójny program, ale jest też kołem ratunkowym, które premier rzuca, gdy któryś z ministrów tonie.
Kłopoty Tuska z silnikiem nie dotyczą jednak tylko rządu. W rządzie panuje opinia, że gdyby w Sejmie posłowie Platformy działali inteligentniej, dałoby się na przykład tak przeprowadzić ustawę telewizyjną, że weto prezydenta byłoby nieskuteczne. Sam Tusk się zresztą do walki o tę ustawę nie palił, bo projekt był słaby, a w dodatku przenosił na rząd odpowiedzialność za to, jak media będą działały po „dekaczyzacji".
Coraz więcej wskazuje, że rezerwa Tuska wobec „odzyskiwania" różnych instytucji i „dekaczyzacji" ma źródło nie tylko w niechęci do rewanżu, konfliktu z prezydentem i zimnej wojny domowej, ale też w świadomości kłopotów z silnikiem. Bo kadry nie okazały się tak silną stroną PO, jak się wydawało.
Po czwarte: TAKTYKA
Trudno jest jechać do przodu, gdy ma się paliwo komponowane naprędce i ledwie kapiące kropelka po kropelce, gdy przeciwnik wciąż zajeżdża drogę, gdy silnik jest słaby i hamulce mocno się zapiekły. Ale to jeszcze nie znaczy, że wyścig jest już przegrany. Są znaki, że on się dopiero zaczyna.
Rząd jest chyba wreszcie bliski osiągnięcia sensownej mieszanki programowej. Powinniśmy ją zobaczyć w tegorocznym budżecie, przynajmniej częściowo wolnym od klątwy resortowej. Pieniądze mają iść raczej na zadania niż na instytucje. To ma otworzyć drogę inwestycjom społecznym i infrastrukturalnym. Poza autostradami (umowy mają być podpisane jesienią) ruszy program budowy dróg gminnych, skonstruowany podobnie jak „Orlik", czyli tak, żeby aktywizować wspólnoty lokalne. Rząd da część pieniędzy, a resztę muszą w różnych źródłach znaleźć samorządy i komitety budowy. Będzie to służyło trzem celom: drogom, wspólnotom lokalnym i podtrzymaniu koniunktury. Pieniądze na naukę też nie muszą pochodzić tylko z Ministerstwa Nauki. Znajdą się na przykład w MON, którego budżet ustawowo rośnie wraz z PKB. Nie ma powodu, by wojsko nie dołożyło miliarda czy dwóch do finansowania badań. Dla nauki będzie to kilkunastoprocentowy zastrzyk, a wojsko i tak dostanie więcej niż w tym roku.
Można też usprawnić działanie samego silnika. Jesienią ma się pojawić nowa ustawa o Radzie Ministrów. Wzmocni ona pozycję premiera i jego kancelarii. Na przykład pisanie ustaw, z którym każdy rząd ma kłopoty, bo w resortach brakuje prawników, ma być przeniesione do Rządowego Centrum Legislacji. Centrum będzie pilotowało ustawę od chwili przyjęcia przez rząd przygotowanych w ministerstwach założeń. To powinno rozładować rosnący legislacyjny korek, pomóc zrównoważyć merytoryczne słabości resortów i ułatwić organizację prac rządu według logicznej sekwencji.
Można też poradzić sobie z notorycznym zajeżdżaniem drogi przez prezydenta. Jak się poszpera w przepisach, da się znaleźć sposoby, żeby większość z tego, co prezydent wetuje, zrobić bez ustawy. Reorganizację szpitali, która bulwersuje PiS, można na przykład wprowadzić przekazując je chętnym samorządom w ramach zmiany kontraktów wojewódzkich. Do tego wystarczy uchwała Rady Ministrów. Prezydent nie ma tu nic do gadania. Zresztą z Pałacu Prezydenckiego słychać, że szukający dziś centrowego elektoratu prezydent będzie mniej skłonny do używania weta. Już podpisał większość blokowanych pół roku nominacji ambasadorskich. W sprawie zapowiadanego weta do ustawy oświatowej da się z kolei dogadać z SLD. Nie ma specjalnego powodu, żeby lewica tym razem nie pomogła uratować ustawy, która w dużej części realizuje jej własne postulaty. Zwłaszcza że minister Boni bliski jest porozumienia z ZNP. Zresztą także Platforma stała się mniej pryncypialna niż kilka miesięcy temu i skłonna jest szukać kompromisu z opozycją. Nie ma też powodu, żeby lewica nie poparła nowelizacji ustawy o IPN. Jeśli w Sejmie uda się ułożyć sensowne stosunki z SLD, zajeżdżanie drogi przestanie być tak groźne i może uda się nawet wrócić do ustaw medialnych.
Wygląda więc na to, że po okresie buzowania w boksie Donald Tusk przygotował swój bolid do jazdy i jesienią ruszy wreszcie do przodu. Wtedy się przekonamy, czy Formuła T działa.