Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Teatr jest za mały

Zygmunt Malanowicz o pogmatwanej polskiej tożsamości

W „Nożu w wodzie” Romana Polańskiego (1962 r.) W „Nożu w wodzie” Romana Polańskiego (1962 r.) Filmoteka Narodowa
Rozmowa z aktorem Zygmuntem Malanowiczem o pogmatwanej polskiej tożsamości, długich przerwach w karierze oraz o teatrze dawnym i dzisiejszym.

Wywiad ukazał się w „Polityce” 30 lipca 2013 r. Na stronie Nowego Teatru czytamy: „4 kwietnia 2021 odszedł od nas Zygmunt Malanowicz. Nie wiemy, co napisać, bo żadne słowa nie oddadzą żalu i nie wypełnią pustki, jaką pozostawił ten wspaniały człowiek, przyjaciel, wielki aktor. Miał być Odysem w nowym spektaklu Nowego Teatru. Mamy nadzieję, że w ten sposób, trochę na skróty, ale dotarł do Itaki”.

ANETA KYZIOŁ: Piękny chłopiec z „Noża w wodzie” skończył 75 lat i objeżdża z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego świat.
ZYGMUNT MALANOWICZ: Strasznie mnie razi to nasze koszmarne gwiazdorstwo. Hollywood dla ubogich. Młodzi się lansują, a starzy żyją kultem jakiejś roli, którą zagrali 40 lat temu. Cieszę się, że wystąpiłem w „Nożu w wodzie”, ale nie mam potrzeby powrotu do przeszłości, budowania na jej podstawie dobrego samopoczucia i życia w jakiejś wyimaginowanej chwale.

A rodzinną Wileńszczyznę pan czasem wspomina?
Na szczęście nie mam czasu siedzieć i wspominać. Na szczęście, bo dla mnie Wileńszczyzna to zarazem dzieciństwo i wojna. A dziecko dużo zapamiętuje. Najstraszniejsze były momenty, kiedy milkły działa, ustawało bombardowanie. Wtedy na żer wychodzili Szaulisi, litewskie oddziały współpracujące z Niemcami. Wyłapywali Polaków i nigdy im nie zapomnę, że robili to bardzo chętnie. Ojciec zaginął, kiedy miałem trzy lata. Wychowywała nas, trójkę dzieci, matka. Miała związki z podziemiem, z wileńskim zgrupowaniem AK. Prawdziwy koszmar zaczął się, kiedy ktoś doniósł na gestapo, że ukrywa grupę Żydów – to była trzydniowa kryjówka, czekali u nas na kolejny etap przerzutu dalej. Matkę zamknęli, wróciła dwa tygodnie później w strasznym stanie. Ale zdarzały się też rzeczy dobre. Panował potworny głód i w tej zawierusze wojska rosyjskie, stacjonujące w pobliskich domach, pomagały głodującym cywilom. Wojskowa kuchnia karmiła też moją rodzinę. Trwało to krótko, ale było.

Urodził się pan w Korkożyszkach koło Wilna, po wojnie to już był Związek Radziecki, a pan przyjechał do kraju jako repatriant. To jakoś wpływało na poczucie tożsamości?
Bardzo pogmatwana tożsamość polska. Matka mojej matki, czyli moja babcia, była Rosjanką. Dziadek, a być może pradziadek, był pułkownikiem wojska polskiego. Z kolei jeden z braci mojej matki był lotnikiem nawigatorem w polskich dywizjonach walczących o Anglię. Drugi był w AK, za co potem trafił do obozu w Kałudze. Po powrocie z obozu, już w wolnej Polsce, odsiedział kolejny rok. Kiedy przyjechaliśmy do Polski z drugą falą repatriantów i osiedliliśmy się w Olsztynie, musiałem zgubić nie tylko charakterystyczny zaśpiew wschodni, ale też akcent rosyjski, bo w domu mówiło się po polsku i rosyjsku. Zetknięcie z rówieśnikami bywało dotkliwe, ale mogło być gorzej, bo jeszcze wtedy, na moje szczęście, nie nauczono się słowa „Rusek”.

Zygmunt Malanowicz w spektaklu „Kabaret warszawski” w reż. Krzysztofa Warlikowskiego.Boris Horvat/AFP/EAST NEWSZygmunt Malanowicz w spektaklu „Kabaret warszawski” w reż. Krzysztofa Warlikowskiego.

Pańska ciotka była przedwojenną warszawską aktorką. Miała wpływ na pańską decyzję o zdawaniu do szkoły teatralnej?
Nazywała się Maria Malanowicz-Niedzielska, była aktorką, a w czasie wojny agentką AK. Łączniczka się spóźniła i nie przekazała jej na czas informacji, że w lokalu, w którym podczas wojny pracowała za ladą – nazywał się Za Kotarą i znajdował na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, teraz tam jest księgarnia – AK przeprowadzi akcję eksterminacji agenta gestapo, którym był właściciel tej kawiarni. Dostała przypadkowo w tył głowy, zginęła w 1943 r. Ale aktorem chciałem zostać nie dlatego, że ciotka była aktorką, nawet nie przez teatr, tylko moją największą i najwcześniejszą fascynację – film. Armia Radziecka prowadziła objazdowe kino, filmy były propagandowe, ale nie w sposób nachalny. Umacniały żołnierskiego ducha i podkreślały godność narodu, ale nie było w nich nic o partii, nic o polityce, był wróg i naród, który wspólnymi siłami go pokona. Obrazy: „Matka”, „Czekaj na mnie”, „Dwaj żołnierze” to było kino wysoko artystyczne, bardzo działało na zmysły, do dziś je pamiętam.

Kino szybko pańską miłość odwzajemniło. O takim debiucie jak pański marzy każdy aktor. Jeszcze nie zdążył pan dobrze wejść do zawodu, a już przeszedł do historii.
No tak, „Nóż w wodzie” ciągle do mnie wraca, bo to przecież film nominowany do Oscara, klasyk, studenci się o nim uczą. Ale najpierw górę wzięły negatywne emocje. Gomułka, jakby nie miał ważniejszych rzeczy na głowie, zajął się analizą naszego filmu i ogłosił, że nie oddaje problemów klasy robotniczej. I się zaczęło. Dziennikarze pisali o Polańskim: „Miałeś, chamie, złoty róg” i „Chłopcze, won z ekranu!”. W końcu wyjechał z kraju. Mnie wyrzucili ze szkoły, potem, po długich korowodach, przywrócili, a nawet zaliczyli tę rolę do puli egzaminów i postawili piątkę. Ale przez siedem lat niczego nie zagrałem. Nie było oficjalnego zapisu, ale reżyserzy wiedzieli, że nie należy mi proponować ról. Milcząca, cicha siedmioletnia karencja. A dla mnie najważniejszym filmem minionych czasów jest „Pokolenie” Wajdy: osadzone w naszym ówczesnym tu i teraz, opowiadające o młodym pokoleniu, pokazujące, jak ci chłopcy walczą o siebie, kształtują się, stają się mężczyznami. Do końca nie wiemy, co wybiorą, jak się ich losy potoczą.

Angaż do teatru w Zielonej Górze, tuż po głośnym „Nożu w wodzie”, traktował pan jak zesłanie?
Przeciwnie, Teatr Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze był w początkach lat 60. teatrem odważnym, nawet awangardowym, a dyrektor Marek Okopiński był jednym z czołowych inscenizatorów, starał się coś powiedzieć o współczesnej Polsce, o czasie tuż przed wielkimi zmianami. Ale muszę powiedzieć, że wbrew legendzie, teatr PRL, przynajmniej ten, który znam z pierwszej ręki, a pracowałem m.in. w poznańskim Polskim, nowohuckim Ludowym czy łódzkim Powszechnym, był bardzo wymyślony i oderwany od rzeczywistości. Przede wszystkim dlatego, że myśmy pochodzili z tradycji przedwojennej, którą także jeszcze mojemu pokoleniu wtłaczano do głów: że teatr to konwencja, osobny świat, czwarta ściana, kostiumy i przebrania. Jego symbolem mogą być „Bliźniaki z Wenecji”, klasyczna komedia dell’arte w reżyserii Bogdana Hussakowskiego, w której grałem, zresztą całkiem dobrze się bawiąc, obie tytułowe role. Prawdziwego, nieudawanego teatru posmakowałem dopiero w warszawskim Teatrze Dramatycznym Piotra Cieślaka, gdzie pracowali najwybitniejsi reżyserzy ostatnich dekad: Krystian Lupa, Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna.

Ale o pańskim Jagonie w „Otellu”, wystawionym przez Hussakowskiego w Nowej Hucie w 1969 r., krytycy pisali, że to współczesny chuligan.
Piękną scenografię zrobiła Krystyna Zachwatowicz, ale czy to był zamierzony rys charakteru, że to chuligan? Nie upierałbym się przy tym. Dla mnie najważniejszą rolą z poprzedniej epoki był Kazimierz Moczarski w „Rozmowach z katem”, którego zagrałem gościnnie w Kielcach. Myślę, że to mogła być ważna rola i nawet przyzwoicie zagrana.

Pan jest z tych aktorów, którzy mówią o teatrze bez specjalnego namaszczenia?
Bo teatr bywa też bardzo irytujący. Od spraw czysto przyziemnych poczynając: nie do pomyślenia jest, żeby człowiek dojrzały, który coś tam przeżył, coś przeczytał, w kółko się przebierał i jeszcze czekał, żeby się na koniec ukłonić. No, ale czasem zdarzają się takie momenty, jak niedawno na Open’erze, gdy aplauz widowni porywa i pokazuje, że warto ten zawód uprawiać. Jednak generalnie dla mnie teatr jest za mały. Mam na myśli przestrzeń. W Nowym scenografie spektakli są tak skonstruowane, żeby nam, aktorom, dawały jak najwięcej przestrzeni, mają poszerzać sceniczne pudełko. Doskonale też rozumiem, dlaczego wielu operatorów filmowych nie chce chodzić do teatru, a przecież są to ludzie inteligentni, wykształceni, zresztą z moich doświadczeń wynika, że nierzadko znacznie lepiej niż reżyserzy. Jak ja mogę oglądać wszystko w jednym planie? To jest nie do zniesienia – mówią. Ja też mam takie poczucie. W naszym teatrze używamy kamer, dzięki czemu obok planu ogólnego jest plan bliski, jest więcej dynamiki, silne emocje i wyższa temperatura całego spektaklu.

W „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy (1969 r.)Filmoteka NarodowaW „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy (1969 r.)
W „Hubalu” Bohdana Poręby (1973 r.)Filmoteka NarodowaW „Hubalu” Bohdana Poręby (1973 r.)
W „Krajobrazie po bitwie” Andrzeja Wajdy (1970 r.)Polfilm/EAST NEWSW „Krajobrazie po bitwie” Andrzeja Wajdy (1970 r.)

W teatrze Warlikowskiego aktorzy mają swoje miejsce: Stanisława Celińska gra matki, Jacek Poniedziałek zbuntowanych synów, Magdalena Cielecka – aktorki. Jakie jest pańskie miejsce?
Byłem w wielu zespołach i wiem, jak bardzo niesolidarne jest środowisko aktorskie, jak łatwo idzie po poklask, jak łatwo daje sobą sterować. Te 12–13 osób, które tworzą nasz teatr, to pierwszy zespół, jaki znam, w którym ludzie naprawdę mogą na siebie liczyć. Mogą być małe konflikty, różnice poglądów, ale nikt tu nie jest drugiemu obojętny. Każdy ma swoje miejsce w spektaklach Krzysztofa, ale moje jest mniej stabilne, mniej określone. Każdy z nas ma swój kolor, swoje spektrum emocji, które wnosi do spektakli, myślę, że ja wnoszę swój lekki dystans. Właściwie nie gram postaci, tylko określone stany emocjonalne. Bardzo trudno mi analizować teatr, jestem od tego jak najdalszy, kojarzy mi się to ze szkołą i z analizą wiersza. Teatr działa, wywierając wrażenie – siła wrażenia jest ogromna i najcenniejsza. Wtedy widz się otwiera, zaczyna się pozawerbalna, jakby cielesna rozmowa.

Występuje pan w „Kabarecie warszawskim”, wystawionym niedawno przez Warlikowskiego w jego Nowym Teatrze. Utożsamia się pan z wyrażoną w spektaklu sugestią o widmie faszyzmu, znów krążącym nad Polską?
Młodzi ludzie są tak chłonni, mają rozpalone głowy. Tymczasem politycy, nawet jeśli jawnie nie przyzwalają na działalność organizacji skrajnie prawicowych, to nie reagują zdecydowanie. Bagatelizuje się zagrożenie i to jest zastanawiające i niepokojące. Sądy nie pracują, jak powinny, dwie główne partie populistycznie się ze sobą kłócą, a państwo nie działa. Jako obywatel polski nie potrzebuję, żeby mi jeden czy drugi przywódca wygłaszał z telewizora felietony polityczne, coraz zresztą bardziej wulgarne i pełne agresji, która wchodzi ludziom do głów. Potrzebuję konkretnego programu i jego wykonania. Jak tak narzekam, czasem ktoś mi powie: A nie pamiętasz, jak było w PRL? Oczywiście, że pamiętam, ale żyję teraz i po to była ta cała transformacja ustrojowa, żeby było inaczej niż w PRL.

W „Trądzie” Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego (1971 r.)Filmoteka NarodowaW „Trądzie” Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego (1971 r.)

Panu po transformacji wyciągnięto współpracę z Bohdanem Porębą, reżimowym reżyserem, członkiem antysemickiego Zjednoczenia Patriotycznego Grunwald, w którego filmach grał pan w latach 70. i 80.
Po transformacji systemowej zapanował polski maccartyzm. Wszędzie tropiono komunistów, grzebano w życiorysach, wynajdowano wrogów narodu. Tak pojmowano naszą wolność, zaczynając od rozliczeń naszego narodu, pewnych grup społecznych i środowisk oraz poszczególnych osób, które cokolwiek znaczyły w życiu publicznym. Poręba talent, który niewątpliwie miał – jego „Hubal” także dziś jest filmem wybitnym – zmarnował na własne życzenie. Nawet jeżeli jego osobista wiara w ideę była głęboka, to nie należało się temu tak łatwo poddać, to był wybór między artystą i politykiem, wygrał polityk, marny zresztą. A grałem u niego, bo nikt mi niczego innego nie zaproponował po „Polowaniu na muchy” Wajdy. Z teatru nie puszczono mnie do „Wesela”, musiałem więc Wajdzie odmówić. Potem w teatrze pojawiła się przerwa, w którą wskoczyła propozycja pracy w „Hubalu”, więc ją przyjąłem. Wszyscy bardzo szybko zapomnieli, w jakich filmach grałem przedtem, nagle stałem się wyłącznie aktorem Poręby, który – jak wszyscy wiedzą – ma ekstremalne poglądy, więc na pewno ja mam takie same, nawet nie warto pytać.

Nie wiedział pan, czym był Grunwald?
Ja do Grunwaldu nie należałem, nawet nie bardzo wiedziałem i dotąd nie wiem, o co w nim dokładnie chodziło. Ale że grałem u Poręby, to mogę być antysemitą, bolszewikiem, komuchem, czerwonym. Teraz gram u Warlikowskiego, więc pewnie jestem gejem. Nawet koledzy, których zawsze szanowałem, powtarzali mi takie bzdury: To ty nie byłeś w Grunwaldzie? Myśmy myśleli, że byłeś. U nas bardzo łatwo się przykleja łatki, szczegóły nikogo nie obchodzą.

Ta dziesięcioletnia przerwa w pańskiej karierze między 1989 r. a 1999 r. to rodzaj kary za Porębę?
Myślę, że tak.

Nie otrzymywał pan propozycji?
Jakieś tam dostawałem, ale nic wartego uwagi. W końcu wyjechałem z kraju. Akurat białoruska kinematografia miała pełne moce przerobowe. Zaprosili mnie, zrealizowałem cztery własne scenariusze.

Co to były za filmy?
Na przykład „PU 239”, z symbolem plutonu w tytule, opowiadał o elektrowniach jądrowych, w tym o Czarnobylu. Mój przyjaciel, fizyk jądrowy ze Szwecji, pomagał mi pisać scenariusz. Rosyjscy reżyserzy bardzo na aktorów i ekipę przez tubę wrzeszczeli, ze mną nie było takiego problemu, ja zapewniałem miłą współpracę i w miarę szybkie tempo produkcji, dlatego lubili ze mną pracować. Dziś nic z tego nie mam, umowy poznikały, ludzie się rozpłynęli. Ale mam pomysł na kolejny film. Na razie jest w sferze marzeń, ale może niebawem coś się rozjaśni.

***

Zygmunt Malanowicz, ur. w 1938 r. w Korkożyszkach koło Wilna, aktor teatralny i filmowy. Pamiętny chłopiec z „Noża w wodzie” w reż. Romana Polańskiego, Włodek z „Polowania na muchy” w reż. Andrzeja Wajdy i Stanisław Czermień z „Trądu” w reż. Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego. W latach 70. i 80. grywał głównie w filmach Bohdana Poręby, m.in. w „Hubalu”, „Jarosławie Dąbrowskim” i „Polonia Restituta”. W 2004 r. zagrał w „Tulipanach” w reż. Jacka Borcucha. W latach 2003–08 aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości, od 2008 r. w zespole Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego.

Polityka 31.2013 (2918) z dnia 30.07.2013; Kultura; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Teatr jest za mały"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną