Namiętnie rysował już w szkole. Przy czym oficjalne uznanie nauczycieli przynosiły mu wówczas rysunki martyrologiczne w stylu Grottgera, a nieoficjalne (wśród kolegów) – rysunki o posmaku erotycznym. O początku poważniejszej przygody ze sztuką można jednak mówić około 1953 r., gdy już po studiach (architektura) Beksiński zajął się, z zaskakującym powodzeniem, fotografią artystyczną. Miał kilka wystaw, w tym dość ważną w Gliwickim Towarzystwie Fotograficznym (1959 r.). Był też autorem artykułu „Kryzys w fotografice i perspektywy jego przezwyciężenia”, uważanego za jeden z najważniejszych dla polskiej sztuki progresywnej owych lat.
Zombie i nutka liryzmu
Czarno-białe prace oscylowały stylistycznie gdzieś między ekspresjonizmem, symbolizmem i surrealizmem, widać w nich prekursorskie eksperymenty body-artu. Mimo przychylnych, a niekiedy entuzjastycznych recenzji, około 1960 r. porzucił awangardową fotografię na rzecz równie awangardowej formy będącej ni to rzeźbą, ni to fakturalnym malarstwem. Te abstrakcyjne reliefy tworzył z blachy i drutów łączonych masą gipsowo-klejową. Tu wytrwałości starczyło mu na jeszcze krócej, czyli mniej więcej dwa lata.
Kolejnym etapem na jego długiej i pełnej zakrętów artystycznej drodze były rysunki. Poświęcił im niemal całą dekadę lat 60. Nastąpił w nich odwrót od awangardy w stronę wizerunków postaci, często o wyraźnym podtekście erotycznym, a nawet sadomasochistycznym. Początkowo dość realistyczne, z czasem coraz bardziej skręcały ku deformacji i duchowi makabry. Czarno-białe, powoli nabierały kolorów.
Wreszcie, gdzieś na przełomie lat 60. i 70., z siłą huraganu wybucha malarstwo Beksińskiego, które do dziś najbardziej kojarzy się z jego nazwiskiem: przesiąknięte apokaliptyczną wizją jak z sennych koszmarów.