Jestem szczęściarzem – moja facjata przez dwie sekundy wypełnia cały ekran „Kleru”! O, nie sądźcie, że „stałem za tym”, albo że sam Mistrz Smarzowski zaproponował mi udział w filmie w uznaniu zasług itp.
Nie ja tam byłem od przynoszenia zaszczytu, lecz odwrotnie. Sam się prosiłem. Było to tak, że przed kilkoma laty producent filmu i współautor scenariusza zwrócił się do mnie o przeczytanie i skomentowanie scenariusza, co uczyniłem z radością. A jako że czynność ta była honorowa, pomyślałem, że mógłbym w zamian może coś zagrać… Albo choć postatystować…
Smarzowski nie chciał mnożyć wątków
Wyszło w końcu na to drugie, bo „moja” scena, w której jako polityk, wraz z panią premier i innym kolegą odbieramy nieznoszące sprzeciwu instrukcje od biskupa, została bardzo skrócona. Zniknęła też moja „kwestia”, która brzmiała: „Dziękujemy, ekscelencjo”. Żałuję bardzo, ale nie dlatego, że jest mnie przez to mniej w filmie (zresztą fani mogą mnie jeszcze zobaczyć, jak siedząc w pierwszym rzędzie komórką nagrywam przemówienie biskupa na otwarciu Centrum Myśli), lecz bardziej z powodu niemal całkowitego usunięcia z filmu (razem z tą sceną) wątku nie mniej ważnego od pedofilii, gdy chodzi o funkcjonowanie Kościoła katolickiego w Polsce, a mianowicie kwestii wasalizacji państwa polskiego w jego relacjach z Kościołem i Rzymem.
Mam wrażenie, że Smarzowski postanowił nie mnożyć tematów, bo film jest i tak dostatecznie publicystyczny w swej formie i przekazie. Zresztą mój udział w filmie jest jednym z elementów kształtujących ten przekaz właśnie w taki sposób. Jedni uważają, że publicystyka „z kluczem” to formuła najbardziej nośna, inni, że odbiera filmowi wartość dzieła, jak to się górnie powiada, ponadczasowego. Sądzę, że jedno drugiego nie wyklucza – znaczenie społeczne „Kleru” jest niepodważalne, a skoro zostanie zapamiętany jako film, który przyśpieszył społeczne procesy sekularyzacji, prawne rozliczenia z przestępczością seksualną w Kościele oraz polityczną normalizację stosunków między Warszawą a Watykanem, Kościołem i państwem polskim, to tym bardziej będzie on jeszcze pamiętany i oglądany po latach. A z biegiem czasu walory artystyczne filmu staną się też bardziej uchwytne dla widzów.
Czytaj także: Czy to ważne, kto pisał scenariusz do „Kleru”?
Plan Smarzowskiego był arcysympatyczny
Na planie „Kleru” spędziłem dwa dni – jeden na Pradze, drugi w pałacyku na wschód od Krakowa. Nie było to zresztą dla mnie całkiem nowe doświadczenie, bo 26 lat temu siedziałem bite trzy miesiące na planie „Listy Schindlera” Spielberga, w roli „stacza” dla Bena Kingsleya (tzn. pracownika, który zastępuje aktora podczas ustawiania świateł i rekwizytów do ujęcia). Staczy było wtedy czworo, w tym Bartek Szydłowski – od wielu lat szef krakowskiego teatru Łaźnia Nowa. I muszę powiedzieć, że w porównaniu z wojskową atmosferą planu hollywoodzkiego, plan Smarzowskiego był arcysympatyczny. Do nagrywanej na przedmieściu Warszawy scenie zbiorowej z mszy na otwarcie Centrum Myśli (końcowe sceny filmu) zaangażowano mnóstwo statystów. Wszyscy byli bardzo uradowani, że mogą uczestniczyć w tym szlachetnym antyklerykalnym przedsięwzięciu. Wśród statystów-przebierańców panowała serdeczna, piknikowa atmosfera, uchwycona zresztą w kilku krótkich ujęciach otwierających kulminacyjną scenę filmu. Sadzę, że większość statystów zgłosiła się do filmu nieprzypadkowo i nie tylko dla zapłaty. Byłem jednym z nich.
Mam przyjemność znać kilku współtwórców filmu „Kler” i muszę powiedzieć, że traktowali swą pracę jeśli nie jak misję społeczną, to w każdym razie ze świadomością, że biorą udział w czymś społecznie ważnym. Ponadto w jakiejś mierze liczyli się z nieprzyjemnościami, jakie mogą ich spotkać i godzili się z tym ryzykiem. Niewątpliwa charyzma Wojtka Smarzowskiego była w tym wielce pomocna.
Całe to moje kręcenie się przy „Klerze” nie daje mi podstaw, żeby za wiele o kulisach filmu mówić, a już zwłaszcza, żeby uderzać w patetyczne tony, niemniej jednak zawsze mogę powiedzieć całkiem prywatnie i po ludzku, że czuję się dumy, że miałem z tą produkcją coś wspólnego i cieszę się jej wielkim sukcesem, jak gdyby był to również i mój sukces. A kto nie był jeszcze na „Klerze”, niechaj nie zwleka!
Czytaj także: „Kler” nie jest filmem kontrowersyjnym. A mimo to szokuje