To, co od wczoraj można zobaczyć w Netfliksie, czyli „Rolling Thunder Revue: A Bob Dylan Story” w reżyserii Martina Scorsesego, to film w filmie, w filmie... w filmie. Cztery warstwy. Pierwszą są nagrania koncertów z trasy Rolling Thunder Revue, która odbywała się w latach 1975–76 (łącznie 57 występów). I była zarazem wielkim, szalonym pomysłem na rodzaj cygańskiej rewii, podróży autobusem jak z Kena Keseya, wciągającej do wspólnej przygody wielkie i ważne postaci świata kultury (Joan Baez, Allen Ginsberg, Ramblin′ Jack Elliott, przez chwilę nawet Joni Mitchell), ale też pomysłem na odwiedzenie mniejszych miast i bardziej kameralnych sal Ameryki. Czyli intymny kontakt z widownią. Była też – jak wiele aspektów sztuki Dylana – artystyczną kreacją. Bohater trasy wychodził na scenę w kapeluszu z piórkami i z pomalowaną twarzą, raz członkowie zespołu zakładali maski, innym razem Baez udawała Dylana. „W życiu nie chodzi o odnalezienie siebie czy sensu. Chodzi o tworzenie siebie” – komentuje to po latach Dylan w filmie Scorsesego, który ma jednak kolejne warstwy.
Czytaj także: Dylan w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
Bob Dylan według Scorsesego – między faktami a konfabulacjami
Drugą jest historia filmu z tej trasy, kręconego niby przez europejskiego reżysera Stefana van Dorpa, który cały czas biega z kamerą, wpada za kulisy, wchodzi w interakcję z Dylanem. Tymczasem (to dziwne w wypadku dokumentu, ale tu będzie spoiler) w rzeczywistości nie było żadnego van Dorpa, a jego postać, wypowiadającą się po latach bardzo autorytatywnie na temat całego tournée, gra Martin von Haselberg, skądinąd spec od kreowania nieistniejących postaci (wcielał się na scenie w Harry′ego Kippera, grał w kilku filmach). Zdjęcia z połowy lat 70. są – jak należy przypuszczać – całkiem autentyczne, tyle że nie było wtedy żadnego zamierzenia, żeby zrobić z tego, jak mówi fikcyjny van Dorp, rodzaju kroniki filmowej. Ten zamysł pojawił się w XXI w.
Wspomnianą perfidią są za to elementy – stopniowo coraz liczniejsze – którymi Scorsese zaburza faktograficzny porządek opowieści o trasie. Dostajemy mianowicie piękną scenę z Sharon Stone, która snuje historię o tym, jak matka zaciągnęła ją na występ Dylana, a ona – trochę zawstydzona, że wchodzi z matką – założyła w geście buntu bluzę z wizerunkiem Kiss. Dylan ją wyłapał z tłumu – co wiarygodne, bo była śliczną dziewczyną – po czym… zabrał w trasę, a nawet wmówił, że „Just Like a Woman” napisał dla niej.
Tu już wiemy, że próbują nas nabrać. Ale nie wiemy do końca, czy festiwal zmyśleń zaczął się już w momencie, gdy Stone wyszła na koncert (zdjęcie w bluzie wygląda na autentyczne, metrykalnie wszystko się zgadza), czy dopiero w chwili, gdy weszła w kontakt z Dylanem. W każdym razie jako wątek fabularny rzecz została przez Stone – tę dzisiejszą, opowiadającą swoje konfabulowane „wspomnienia” po latach – zagrana bezbłędnie.
Czytaj także: Bob Dylan wśród noblistów
Szczere wyznania Boba Dylana
Trzecia warstwa filmu to właśnie plan dzisiejszy – montowane przez Scorsesego „gadające głowy”. Ze Stone, Baez, ale też przynajmniej jeszcze jedną kompletnie fikcyjną kreacją – Jamesem Gianopulosem w roli promotora, który rzekomo stracił na całym przedsięwzięciu mnóstwo pieniędzy i, przedstawiając wiarygodne wyliczenia, biadoli dziś, że Dylan chciał właśnie intymnego kontaktu z widownią zamiast – jak to się dziś mówi – monetyzować. Czyli maksymalizować zyski.
W tej warstwie natykamy się też oczywiście na współczesnego Dylana, który rzuca swoje złote myśli, podobne do tej cytowanej na wstępie. Ale to, że zmyśla swoją historię, nie jest specjalnym odkryciem – Dylan robi to skutecznie i subtelnie od lat. Trzeba też przyznać, że rozpoczyna ten film od szczerego wyznania: „Chciałbym dotrzeć do sedna tego, czym była trasa Rolling Thunder, ale nie mogę, nie mam pojęcia, bo chyba nie chodziło w niej o nic szczególnego. To coś, co się zdarzyło przed 40 laty – to jedyna prawda, poza tym nic nie pamiętam, bo to było tak dawno, że chyba nie było mnie jeszcze na świecie”. Każde zdanie potwierdza tylko, że równie prawdziwą opowieścią o autorze „Like a Rolling Stone” był fabularny film Todda Haynesa „I’m Not There” sprzed 12 lat. Ba, pseudodokument Scorsesego pozwala docenić Haynesa jeszcze bardziej.
Dokument o niemożliwości dotarcia do prawdy
Jest i czwarta warstwa „Rolling Thunder Revue: A Bob Dylan Story”. To zupełnie niepotrzebnie doklejony do całości kontekst historyczny, z Nixonem, Carterem i innymi bohaterami sfery publicznej. Scorsese próbuje udowodnić, że eskapada Dylana była jakąś próbą odnowienia amerykańskiego ducha w 200-lecie niepodległości Stanów Zjednoczonych. Potwierdzają to oczywiście relacje jej uczestników. „Chcieliśmy ocalić Amerykę” – mówi Ginsberg. Ale nie wiemy, czy to nie wypreparowany cytat, który ma znów namieszać nam w głowach.
W świecie faktów mieszających się z fikcją nawet teoretycznie zwyczajny dokument o muzyku staje się kolejną opowieścią o niemożliwości dotarcia do prawdy. Można snuć teraz teorie o tym, że Dylan z filmu Scorsesego staje się patronem takiego świata. Ale to też nieprawda – on wyznaje tylko artystyczną potrzebę łgarstwa, żeby przygoda, jaką jest kontakt z publicznością, śpiewanie piosenek, kariera, była bardziej kolorowa.
Scorsese i Dylan kręcą oszustwo, które warto obejrzeć
Różnie można więc oceniać te reżyserskie próby i realizowane we współpracy z Dylanem oszustwo. Nie pierwsze w dziejach filmów o muzykach. Głośny mockument mają na koncie Sex Pistols, ideałem wśród rockowych mockumentów stał się film o fikcyjnym zespole Oto Spinal Tap. Natomiast z całą pewnością warta uwagi jest ta pierwsza warstwa filmu Scorsesego – dokumentalne zdjęcia ze sceny. Dylanowi towarzyszył na tej trasie wyjątkowy zespół, pojawiający się gościnnie przyjaciele tylko pogłębiają atmosferę kontrolowanego luzu, a sam lider śpiewa chyba lepiej niż kiedykolwiek. I to jest prawda, do której warto się przebić przez ten gąszcz zmyśleń.
Rolling Thunder Revue: A Bob Dylan Story, reż. Martin Scorsese, Netflix 2019
Czytaj także: Filmy dokumentalne – między manipulacją a prowokacją