Statystycznie albinosi rodzą się najczęściej w Tanzanii, gdzie nie mają łatwego życia. Urządza się na nich polowania, a ich ciała są okaleczane, gdyż wielu szamanów wierzy, że np. wycięte serce albo kości pozbawionego pigmentu Afrykańczyka zapewniają magiczną moc. Na czarnym rynku ich szczątki służące potem za amulety osiągają zawrotne sumy. W „Białym cieniu” ten koszmarny proceder jest przedstawiony w szczególnie nieprzyjemny, bezpośredni sposób. Kamera jak w interwencyjnym reportażu ostro wkracza w świat bohatera, który próbuje się zaadaptować do nienormalnych warunków. Ojciec chłopaka, też albinos, został zamordowany. Aby uchronić syna przed prześladowaniami, matka decyduje się wysłać go do miasta, gdzie jego wuj zadłużony u lokalnej mafii i nieustannie szantażowany przez bandytów ledwo daje radę utrzymać rodzinę. Męcząca atmosfera krwawej paranoi, wspomagana irracjonalną obecnością złośliwych demonów piskliwymi głosami komentującymi afrykańskie piekło, wciąga od samego początku. W tym nagradzanym w Wenecji i na Nowych Horyzontach paradokumentalnym horrorze jest również miejsce na poezję. Debiutujący izraelski reżyser Noaz Deshe zadbał w odpowiedni sposób, by filmowa opowieść nie była jednowymiarowa, co chyba najbardziej zaskakuje.
Biały cień, reż. Noaz Deshe, prod. Tanzania, Niemcy, Włochy, 115 min