Film Michela Hazanaviciusa („Artysta”) o Jean-Lucu Godardzie, legendarnym ojcu francuskiej nowej fali, najodważniejszym eksperymentatorze i erudycie europejskiego kina, jest prześmiewczą komedią. Co dla fanów reżysera może okazać się barierą nie do pokonania. To jadowity, lecz także podlany ciepłym humorem pamflet na radykalizację ideologiczną mistrza, która miała miejsce po premierze źle przyjętej „Chinki” w 1967 r. Wtedy też 37-letni autor „Do utraty tchu” nawiązał romans z nastoletnią aktorką i przyszłą pisarką Anne Wiazemsky (zmarłą cztery miesiące temu wnuczką Françoisa Mauriaca, której wspomnienia posłużyły za kanwę scenariusza), zakończony ich nieudanym małżeństwem. Louis Garrel kapitalnie oddaje narcystyczną osobowość Godarda oraz jego zaślepienie maoistowską ideologią. Po trwającym nieprzerwanie pół wieku nieznośnym balsamowaniu Godarda niczym lewicowego świętego, wreszcie ktoś odważył się pokazać, że sztuka zaangażowana tworzona przez tracącego admiratorów wielkiego reżysera w założonej przez niego grupie o nazwie Dżiga Wiertow była nic niewartą, propagandową agitką. Zgłaszane zaś przez niego postulaty polityczne – m.in. by doprowadzić do drugiego Wietnamu, do przeniesienia zbrojnego konfliktu do Francji – absurdem. W kwestii życia prywatnego Godard też zostaje strącony z piedestału. Okazuje się zazdrosnym, oziębłym hipokrytą, bełkoczącym o konieczności poświęcenia miłości na rzecz działalności rewolucyjnej.
Ja, Godard (Le Redoutable), reż. Michel Hazanavicius, prod. Francja, 102 min