Hiszpańsko-kubańsko-francuska koprodukcja „Habana Blues”, poświęcona muzycznemu podziemiu na Kubie, mogła stać się ważnym świadectwem przemian w komunistycznym skansenie rządzonym przez Fidela Castro. Wspierały ją duże międzynarodowe pieniądze.
Wybrany został świetny temat: bunt przeciwko warunkom życia w niedemokratycznym państwie w środowisku złaknionych sukcesu artystów marzących o emigracji. Reżyser Hiszpan Banito Zambrano znał doskonale rockowo-garażowy światek Hawany, bo studiował tam w szkole filmowej, miał też zapewnioną swobodę realizacyjną ze strony kubańskich partnerów.
Dlaczego sukces został osiągnięty połowicznie? Zawiodło najsłabsze ogniwo, a mianowicie fałszywie postawiony dramat jednego z głównych bohaterów. Choć rozwodzi się z żoną, która w tym samym czasie decyduje się razem z dziećmi na ucieczkę do USA, odmawia podpisania kontraktu z zachodnioeuropejskim koncernem fonograficznym, obiecującym pracę za granicą. Poza tym patriotycznym akcentem wszystko gra. Słuchamy i oglądamy występy kubańskich raperów, heavymetalowców, grup funky i reggae, poznajemy również specyficzne, dość zabawne z naszego punktu widzenia, warunki życia na Kubie (przykładowo czarnorynkowy handel mięsem czy trudności telekomunikacyjne).