Opowiada o niej w „Hipisie”, i to w trzeciej osobie. „Paulo nie martwił się niczym” – nawet kiedy podli terroryści zgarniali go w Ameryce Południowej albo kiedy proponowano mu przerzut heroiny w Amsterdamie. Spokój, mądrość i złote zasady: „Starożytni mawiali, że wszystko zmienia się nieustannie, bo życie jest krótkie, a czas szybko mija” – jakież cudowne masło maślane, i to na każdej stronie. Wydawałoby się, że taka opowieść powinna chociaż trzymać w napięciu (LSD, wolna miłość dzieci kwiatów), ale gdzie tam. Weźmy scenę erotyczną: „Karla cała ociekała potem”. To z Karlą wybrał się Paulo w podróż duchową do Nepalu, a po drodze cały czas rozmawiali ze sobą mieszanką duchową sporządzoną ze wszystkich tradycji. To specjalność każdej książki Coelho. Tutaj nie mamy za to jego perswazyjnego języka z „Alchemika”, który sprawiał, że czytało się tę książkę jak zbiór zaleceń duchowych. Próbuje za to tworzyć opowieść przygodową, ale czytelnik potyka się a to o toporne dialogi, a to o kicz porównań i metafor: „chciałaby być niczym amfora, w której Wielka Miłość składa w darze owoce i kwiaty”. Na każdej stronie objaśnia naturę ludzką i boską. Ale kiedy czytamy, że narrator wie, dlaczego ludzie w obozach zagłady się nie buntowali w drodze do komór gazowych, to już przekracza granicę dopuszczalnych głupot. Zawsze jednak można trochę się pośmiać, kiedy bohater uświadamia sobie, że „jego ciało astralne toczył rak niesprawiedliwości”. Wszystko lepsze, niż dać się nabrać na tę mieszankę „coelhizmów” po LSD.
Paulo Coelho, Hipis, przeł. Teresa Tomczyńska, Drzewo Babel, Warszawa 2018, s. 248