O przyczynach, dla których niegdysiejsza „zielona wyspa wzrostu”, czyli Polska, zaczęła się pogrążać w długach, można by też długo opowiadać. Rząd - bo tak mu wygodniej - wskazuje, że do obecnego poziomu długu publicznego mocno przyczyniły się koszty finansowania nowego systemu emerytalnego (chodzi głównie o OFE), łatwość z jaką zadłużają się lokalne samorządy czy też ogromne t.zw. sztywne wydatki państwa, na które w krótkim terminie ma on ograniczony wpływ. Już mniej chętnie chce pamiętać, że z wielokrotnie odświeżanego programu reformy finansów niewiele jak na razie wynikło. To, co przykre i trudne, a więc politycznie kosztowne, jest konsekwentnie odkładane na potem. Dowodem są choćby losy od lat niemożliwego do ruszenia systemu emerytalnego rolników, ślamazarność konstruowania nowych przepisów emerytalnych dla służb mundurowych, pozostawienie powszechnych ulg na dzieci, podwójnego becikowego. Przykładów znalazłoby się więcej.
Sugestie opozycji, że rząd w sprawie stabilizacji finansów kraju nic nie robi, też są jednak absurdalne. Wielomiesięczna walka o ograniczenie wielkości składek do OFE miała przecież na celu głównie obniżenie tempa zadłużania się kraju. Również wspólna decyzja ministra finansów i prezesa NBP o wymianie części środków unijnych na wolnym rynku, a nie w banku centralnym, będzie służyć umocnieniu złotego i pośrednio wpływać na poprawę wskaźników naszego zadłużenia. Wbrew temu, co mówi opozycja, rząd na najbliższe dwa lata skonstruował w miarę realny plan ograniczania deficytu sektora finansów publicznych i są szanse, że wyjdzie z długami na prostą.
Jeśli pójdzie źle i np. tempo wzrostu gospodarczego, planowane przez najbliższe dwa lata na 4 proc. rocznie, jednak spadnie, to walcząc z długiem trzeba będzie sięgnąć po mniej przyjazne dla nas wszystkich środki (jak choćby wzrost niektórych podatków i likwidacja ostatnich ulg). Ale to już na pewno po wyborach. Wygrywając batalię o OFE rząd kupił sobie trochę czasu. Na co go ostatecznie wykorzysta?