Rynek

Porozbijane termometry

Statystyki, kłamstwa i kryzys finansowy

Statystyki nieoficjalne pokazują dziś, że recesja trwa nieprzerwanie od kryzysu w 2008, zaś raportowany wzrost jest efektem jedynie masowania danych w celu uspokojenia inwestorów i tchnięcia w rynki optymizmu. Statystyki nieoficjalne pokazują dziś, że recesja trwa nieprzerwanie od kryzysu w 2008, zaś raportowany wzrost jest efektem jedynie masowania danych w celu uspokojenia inwestorów i tchnięcia w rynki optymizmu. wen hui wang / PantherMedia
Przerażeni kryzysem politycy w najlepsze starają się manipulować danymi ekonomicznymi, aby pobudzić gospodarkę. Tak naprawdę przypomina to jednak sytuację chorego, który ratując się przed gorączką tłucze termometr.
Obserwowane w ostatnim czasie gwałtowne spadki i wzrosty mają być rzekomo głównym potwierdzeniem tezy, że rynkami rządzą emocje i zwierzęce popędy.Daniela Mangiuca/PantherMedia Obserwowane w ostatnim czasie gwałtowne spadki i wzrosty mają być rzekomo głównym potwierdzeniem tezy, że rynkami rządzą emocje i zwierzęce popędy.

Kryzys krąży nad światem i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miał się skończyć. Jego konsekwencje są zupełnie nieprzewidywalne, a reakcje ludzi bywają zupełnie nieracjonalne. Prym w szaleństwie wiodą jednak ostatnio politycy, przerażeni faktem, że nie są w stanie samodzielnie odwrócić złej passy. Zaczynają zachowywać się jak szamani, próbujący sprowadzić deszcz prosperity za pomocą magicznego tańca.

Pomagają im w tym teorie ekonomiczne. Nauki J.M. Keynesa (który doradzał USA, wyciągając kraj z Wielkiej Depresji z lat 20. i 30. ubiegłego wieku) interpretuje się na przykład tak, że ekonomię może pobudzić szaleńcze dodrukowywanie dodatkowych pieniędzy i wpuszczanie ich w obieg.

Z drugiej strony trwa festiwal prób przekonania wszystkich, że kryzys już się kończy i jesteśmy na ścieżce wzrostu. Zachęca do tego tzw. behawioralna szkoła ekonomii. Twierdzi ona, że dynamika rynków i gospodarki zależy głównie od ludzkich popędów i samopoczucia. Jeśli ludzie będą czuli optymizm, to czeka nas wzrost. Jeśli się załamią, to recesja. W tej wizji ekonomii problemy strukturalne są zasadniczo drugorzędne.

Czyżby więc kluczem do sukcesu jest wyłącznie dbanie o dobry PR?

Zapowiedzi bez pokrycia

Recepta taka jest na pewno atrakcyjna dla polityka, bo nie wymaga trudnych reform i nadmiernego wysiłku intelektualnego. I tak mamy do czynienia z seriami zapowiedzi, które bez wyjątku okazują się nietrafione. W USA szef Senackiej Komisji ds. Bankowości Chris Dodd deklarował, że para-państwowe instytucje gwarantujące kredyty hipoteczne są w świetniej sytuacji, gdy ich bilanse trzeszczały w szwach. Wszyscy przywódcy ogłaszają koniec kryzysu już od 2008 roku. Koniec, którego po dziś dzień nie widać.

Po naszej stronie oceanu nie jest zresztą lepiej. Najpierw twierdzono, że Grecja nie ma problemów płatniczych. Potem, że na pewno nie zbankrutuje. Dziś słyszy się, że Grecja na pewno nie wyjdzie ze strefy Euro, co zapewne oznacza, że prasy drukujące drachmy zostały już włączone. Z niepokojem należy też – w takim scenariuszu - przyjmować zapewnienia o braku możliwości bankructwa Hiszpanii, Portugalii, Włoch.

Zresztą politycy nie są jedynymi kłamczuchami, których komunikaty i zapewnienia okazują się nieprawdziwe zanim jeszcze wyschnie farba gazet, w których je wydrukowano. Alan Schwartz, szef banku Bear Sterns zapewniał, że firma ma 17 miliardów dolarów rezerw, by dwa dni później złożyć wniosek o bankructwo. Podobnie Erin Callan, szef finansów banku Lehman Brothers, zapewniała o świetnej kondycji swojej firmy na kilka miesięcy przed jej bankructwem. Wszystko w przekonaniu, że uspokojenie inwestorów pomoże firmie przetrwać.

Fałszywe zapowiedzi i obietnice to jednak nie wszystko. Czasem potrzebne są „twarde” fakty potwierdzające słowa polityków czy managerów, a manipulacja statystykami niejedno ma imię. Na pierwszy rzut oka kojarzy się z jawnymi oszustwami – jak na przykład w przypadku Grecji, która najzwyczajniej w świecie fałszowała wyniki dotyczące swojej gospodarki, aby oszukać Unię Europejską. Czy nowojorskiej firmy Bernarda Madoffa, fałszującej wyniki inwestycyjne. Jednak próby wprowadzenia w błąd obywateli i rynków finansowych często nie są tak oczywiste - przyjmują formy bardziej subtelne i zakamuflowane.

Co ma zrobić polityk u władzy, który bardzo chciałby, żeby bezrobocie i inflacja spadały, a PKB rosło, te zaś jak na złość nie chcą? Najprościej jest pobawić się definicjami. W ten sposób ten, kto wczoraj był bezrobotnym, przestaje nim być bynajmniej nie dlatego, że pracę znalazł. Takie właśnie zabiegi stosuje USA już od 1994 roku, kiedy to wyłączono z zestawień „zniechęconych trwale bezrobotnych”, którzy zarzucili poszukiwania pracy. Obniżyło to znacząco wskaźnik bezrobocia.

Podobnie można także zaprzestać raportowania danych, które są nazbyt niewygodne. Wskaźnik podaży pieniądza M3 (który pokazuje, ile szeroko rozumianych pieniędzy znajduje się w obiegu i pozwala prognozować inflację) przestał być w USA podawany w 2006 r. Czego oczy nie widzą…

Zdobywanie tajnych danych

Jednak dane makroekonomiczne USA to temat zbyt poważny, by takie zachowania dawały się ukryć zupełnie bez konsekwencji. Znane słabości systemu statystycznego spowodowały powstanie statystyk alternatywnych, które są prowadzone równolegle do oficjalnych. Powstały firmy oferujące „Shadow goverment statistics” czyli cienie statystyk oficjalnych, które jednak reprezentują świat lepiej niż te ostatnie. Ich odczyty też dużo lepiej oddają odczucia przeciętnych obywateli w zakresie wzrostu gospodarczego i ogólnego stanu ekonomii. Statystyki nieoficjalne pokazują dziś, że recesja trwa nieprzerwanie od kryzysu w 2008, zaś raportowany wzrost jest efektem jedynie masowania danych w celu uspokojenia inwestorów i tchnięcia w rynki optymizmu.

Jak długo takie firmy będą mogły funkcjonować, jest jednak niepewne. Próby kontroli rządów przez instytucje prywatne spotykają się z coraz większą nerwowością polityków, której efektem są groźby i działania odwetowe. Pierwszymi na celowniku są agencje ratingowe. Wyrobiły sobie one na przestrzeni lat na tyle silną pozycję - pomimo wielu wpadek - że rynki finansowe ufają ich osądom. Mocno spóźnione urealnienie oceny sytuacji krajów europejskich i USA – a więc obniżenie oceny ich wiarygodności kredytowej - spotkało się jednak ze znacznym sprzeciwem europejskich polityków (w tym czołowych, takich jak Jose Manuel Barroso i Angela Merkel). Głównym straszakiem, jeśli agencje nie będą przychylniej oceniać państw europejskich, ma być stworzenie im oficjalnej europejskiej konkurencji. Jednak jest to groźba próżna, bo agencja ratingowa stworzona przez polityków nie będzie wiarygodna i nikt nie będzie jej słuchał, podobnie jak chińskiej agencji Dagong.

Bardziej skuteczne w narzucaniu swego punktu widzenia są Stany Zjednoczone. Obniżenie ratingu USA przez agencję S&P zaowocowało taką presją rządową, że niemal natychmiast zwolniono jej szefa, Devena Sharmę. Teraz oceny krajów przez agencje ratingowe będą nacechowane dużo bardziej obawą, niż obiektywizmem. Bankructwa państw staną się więc dużo bardziej nieprzewidywalne. To zwiększa strach niepewność rynków finansowych. W ten sposób osiągnięty efekt jest odwrotny do zamierzonego.

 

Zaklinanie rynków

Interesującym trikiem z dziedziny zaklinania rzeczywistości są też tak zwane wskaźniki wyprzedzające koniunktury, które zwiastują ożywienie. Pierwszym podejściem były dopłaty do nowych samochodów. Zwykle sprzedaż nowych samochodów poprzedzała ożywienie. Postanowiono zatem dopłacać ludziom kupującym nowe samochody tak, aby podnieść wskaźniki. Zamiast oczekiwanego ożywienia koniunktury jedynym efektem była zapaść na rynku nowych samochodów, gdy tylko dopłaty się wyczerpały. Politycy zachowali się tak, jakby manipulując prognozą pogody dało się sprawić, że jutro zaświeci słońce.

Giełdy papierów wartościowych, które mają zwykle podobną moc predykcyjną, też zaczęły ostatnio szwankować jako dobry prognostyk. Potoczna wiedza głosi, że to, co dzieje się na rynku dzisiaj, znajduje odzwierciedlenie w gospodarce pół roku później. Tymczasem od 2009 roku do niedawna indeksy giełdowe pięły się do góry. Indeks Dow Jones Composite Average wzrósł od marca 2009 do lipca 2011 o przeszło 100 proc., co jest niezwykłą wręcz hossą. Podobnie nasz WIG wzrósł od czerwca 2009 do lipca 2011 o 67 proc. Tylko dlaczego obserwowaliśmy takie wzrosty mimo braku wzrostu gospodarczego? I dlaczego najważniejszą informacją mającą wpływ na giełdę są plany amerykańskiej Rezerwy Federalnej, dotyczące drukowania kolejnych partii pieniędzy?

Nieco inne wyniki wzrostu zobaczymy, biorąc pod uwagę te same dane wyrażone w złocie. I tak przeszło 100 proc. wzrostu Dow Jones na przestrzeni 3 lat zamienia się w ledwo 17 proc. wzrostu (czyli mniej niż 6 proc. rocznie). Wynik WIG kurczy się ze wzrostu 67 proc. do 23 proc.

Ten optymizm pryśnie całkowicie, jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie drastyczne spadki na parkietach – bo uwzględniając je musimy mówić o zejściu nowojorskiej giełdy o 5  proc., WIG-u o 30 proc. Czy zatem hossa to tylko skutek tego, że na rynki ciągłym strumieniem wpływają świeżo wydrukowane dolary? Tego dziś nie wie nikt, ale fakt, że giełda reaguje przede wszystkim na wieści o o planach emisyjnych FED, daje nam pewną podpowiedź.

Prawda czy PRawda?

Tymczasem inne próby wpływania na giełdę tak, by pojawiały się jedynie wzrosty, trwają w najlepsze. Spekulanci podobno wykorzystywali krótką sprzedaż - czyli sprzedaż akcji, których się nie posiada, co pozwalało im zarabiać na spadkach - by destabilizować rynki. Zakazano jej więc w wielu krajach Unii Europejskiej (w tym we Francji i Włoszech w przypadku akcji firm finansowych). Zakaz ten jest ciągle przedłużany, ale ceny akcji i tak spadają na łeb na szyję. Nikt jednak nie wie, czy nie powinny spaść bardziej.

Stare powiedzenie mówi, że zbicie termometru nie jest metodą na walkę z gorączką. Tymczasem termometry mierzące stan naszej gospodarki przeszły w ostatnich latach niezwykłe przemiany. Część po prostu stłuczono, innym upuszczono rtęci, jeszcze innym pozmieniano skalę lub włożono do herbaty, by uzyskać oczekiwany odczyt. Dziś zasadniczo nie wiadomo już na pewno, co się dzieje z gospodarką – czeka nas drugie dno kryzysu czy wychodzimy z recesji? Lata manipulacji doprowadziły do tego, że trudno określić, w jakim kierunku zmierzamy. Finansiści wiedzą już tylko tyle, że nie można ufać żadnym danym. Tak stają się tym podatniejsi na ataki paniki, szukając choćby strzępów informacji, które mogą paść z ust oficjeli. Dlatego tak bardzo wszyscy oczekiwali na expose premiera Donalda Tuska, które było naprawdę jednym wielkim komunikatem do światowych rynków finansowych.

Obserwowane w ostatnim czasie gwałtowne spadki i wzrosty mają być rzekomo głównym potwierdzeniem tezy, że rynkami rządzą emocje i zwierzęce popędy. Trudno się jednak dziwić temu zagubieniu, skoro pozdejmowano wszystkie drogowskazy. Nerwowość rynków to nie ich wewnętrzna natura czy słabość, ale wynik niepewności wprowadzonej przez polityków. Spokój nie wróci, dopóki nie będzie możliwości realnej oceny kierunku, w którym zmierzamy. To jednak wymagałoby od polityków zaprzestanie majstrowania przy odczytach i wskaźnikach. A tego na razie nie można się raczej spodziewać. Bo jakie mogą być reakcje wyborców, jeśli prawda wyszłaby na jaw?


Dr Tomasz Kasprowicz jest szefem działu Ekonomia w „ResPublica Nowa”, przedsiębiorcą i udziałowcem w firmach Gemini oraz Matbud.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną