Euro ma dziś w Polsce dwie twarze, obie złowrogie. W powszechnej wyobraźni Polaków gospodarcze problemy Grecji nierozerwalnie kojarzą się ze wspólną walutą – po pierwsze więc: euro znaczy kryzys. Po drugie, euro to tak naprawdę niemiecka marka, która służy Berlinowi jako instrument dominacji nad Europą. Toczy się bój na wyobrażenia, z którymi trudno merytorycznie dyskutować.
Dla wielu w Polsce taka dyskusja wydaje się zresztą bezprzedmiotowa: przeszliśmy suchą nogą przez kryzys i wciąż mamy lepsze wyniki gospodarcze niż strefa euro (choć ta przewaga maleje – w tym roku kraje euro powinny uzyskać najszybsze tempo wzrostu od 10 lat). Ale przede wszystkim 57 proc. Polaków (kwietniowy Eurobarometr) nie chce euro. Dla partii politycznych, poza Nowoczesną, tematu więc nie ma. Szczególnie że porzucenie złotego wymagałoby zmiany konstytucji.
Chcemy natomiast Unii Europejskiej z jej czterema swobodami, funduszami spójności, dopłatami dla rolników i last but not least poczuciem przynależności do zachodniej cywilizacji. Według CBOS 89 proc. rodaków jest zadowolonych z członkostwa w Unii. Sprawa wydaje się więc jasna: Unia – tak, euro – nie. Ale co, jeśli taki rozkrok już wkrótce może się okazać nie do utrzymania?
Jarosław Kaczyński w marcowej rozmowie z „Rzeczpospolitą” skrytykował pomysł przyjęcia euro. Jego zdaniem należy się nad tym zastanowić, dopiero gdy osiągniemy poziom 85 proc. niemieckiego PKB per capita, czyli ostrożnie licząc – za 60, 70 lat. W przeciwnym razie, według prezesa PiS, oznaczałoby to „trwałą peryferyzację Polski”. Wicepremier Mateusz Morawiecki jest większym optymistą i przewiduje, że dyskusję można będzie rozpocząć za jakieś 10, 20 lat.
Jednocześnie rząd PiS uspokaja: nic o nas bez nas.