Pytań rodzi się więcej, kiedy przyjrzymy się bliżej statystyce. Okazuje się bowiem, że przytłaczającą większość aut, bo około 80 proc., kupują firmy, a nie osoby prywatne. I żeby nie było niedomówień: nie chodzi tu o mikrofirmy działające w formie spółek cywilnych czy osoby mające zarejestrowaną działalność gospodarczą, bo ich zakupy nie są zaliczane do firmowych, ale do indywidualnych. Rynek nam się więc podzielił – polskie firmy kupują auta nowe, Polacy prywatnie – używane.
Kupują firmy – ku radości importerów, a zmartwieniu premiera
Tak więc szał zakupowy w salonach samochodowych to w dużej części efekt dobrej koniunktury w gospodarce, która sprawia, że firmy stać na inwestycje w park samochodowy – odnawianie, a czasem także powiększanie istniejącego. Spora ich część to zakupy firm prowadzących leasing i wynajem długoterminowy, który staje się coraz popularniejszą formą korzystania z samochodów. To także element walki o pracownika, bo wiele firm kusi nie tylko zarobkami, ale także bonusami, m.in. samochodem służbowym.
Radość importerów samochodów może być zmartwieniem dla premiera, bo świadczy o tym, że firmy zamiast inwestować w rozbudowę swoich mocy produkcyjnych – z czym się wstrzymują – wolą wydawać pieniądze na importowane auta, pogłębiając deficyt w handlu zagranicznym. Oczywiście auto osobowe w firmie jest do pewnego stopnia czynnikiem produkcji, ale – umówmy się – nie zawsze.
Czytaj także: Diesel wyklęty. Koniec silników wysokoprężnych w UE?
Norma Euro 6.2 – skuteczny dopalacz sprzedaży
Ten szał zakupów ma też inną, dość typową przyczynę. Wynika z podkręcania rynku i straszenia nabywców. To stały element polskiego rynku samochodowego, który nieustannie jest pobudzany ostrzeżeniami, że za chwilę wejdą nowe przepisy, podatki, nowe regulacje, skończą się promocje i za auta trzeba będzie dużo więcej zapłacić.
Tym razem skutecznym dopalaczem sprzedaży okazały się wchodzące w życie 1 września przepisy unijne wprowadzające bardziej rygorystyczne metody badania toksyczności spalin. To słynna norma Euro 6.2, która dotyczy nie tylko wchodzących do produkcji nowych modeli, ale także tych, które są wytwarzane i stoją na placach magazynowych przy salonach dilerów. Oznacza to, że szereg modeli musi zostać wycofanych ze sprzedaży. Dotyczy to np. wszystkich modeli Opla z silnikiem benzynowym 1,6 (115 KM) czy Toyoty Avensis z silnikiem diesla.
Czytaj także: Volkswagen po skandalu paliwowym
Nowe auto z drugiej ręki
Producenci rozpaczają, bo nowa norma wymagająca bardzo rygorystycznych badań w naturalnym ruchu, a nie na stanowisku badawczym, wydłuży i podroży proces homologacji nowych modeli. Ograniczy też możliwość kuglowania wynikami badań, a to oznacza coraz trudniejsze zadanie dla konstruktorów.
Oczywiście norma Euro 6.2 nie jest zaskoczeniem, procedura jej wprowadzania trwa od roku, ale wiadomo, że każdy odkłada sprawy na ostatnią chwilę. Dlatego dilerzy, spodziewając się dużej sprzedaży, zgromadzili spore zapasy, a nie będąc pewnymi, czy je sprzedadzą do końca sierpnia, rejestrowali je często na siebie. Choć przepisy zostawiają mała furtkę, umożliwiając sprzedaż resztek oferty niespełniającej Euro 6.2 także po 1 września.
Dilerzy mają więc teraz na placach sporo aut nowych, ale z drugiej ręki. W efekcie te rekordowe rejestracje sierpniowe to pewnym stopniu sztuczny efekt. W tym przypadku to nie tylko polski fenomen, ale europejski, bo w całej Unii letnia sprzedaż notuje rekordy, niemal jak tegoroczna temperatura.
Czytaj także: Testy spalin na ludziach to jeszcze jeden trup w szafie diesla