Najpierw zmagaliśmy się z szaleństwami stalinowskiej industrializacji, potem nastały czasy gomułkowskiej stagnacji. Po krótkim okresie kupionej na kredyt gierkowskiej prosperity nastąpił ostry kryzys płatniczy, w wyniku którego Polska w latach 80. stała się pariasem światowej gospodarki. Potem przyszła transformacyjna recesja, podczas której bujnemu rozwojowi sektora prywatnego towarzyszył upadek państwowych molochów, a następnie okres niestabilnego rozwoju, w rytm którego – raz w czasach wzrostu, raz recesji – następował bolesny proces restrukturyzacji polskiej gospodarki. I kiedy wreszcie po uzyskaniu członkostwa w Unii wszystko zaczęło iść z górki: produkcja rosła, złoty się wzmacniał, a bezrobocie spadało – przyszła światowa recesja. Kryzys, który na jakiś czas każe zapomnieć o powszechnie dostępnym kredycie, łatwej do znalezienia pracy i szybkim wzroście stopy życiowej.
Czego możemy spodziewać się po polskiej gospodarce w 2009 r.? Najgorsze jest to, że właściwie nikt nie ma sensownej odpowiedzi. Znamy odpowiedzi częściowe – wiemy, czego się spodziewać po eksporcie, inwestycjach, konsumpcji, rynku pracy – ale nie wiemy, co razem z tej układanki wyjdzie. Czy efektem będzie ciągle rosnąca gospodarka, czy też kraj pogrąży się w recesji? Czy Polska będzie jednym z nielicznych w Europie państw, które w niezłej formie przetrzymają obecne zawirowania, czy też obszarem peryferyjnym, cierpiącym równie silnie jak kraje rdzenia Europy? Czy wciąż będzie to dynamiczny wschodzący rynek, który szybko dojdzie do siebie, czy nieszczęsna ofiara, na którą przerzuca się błędy innych?
Odbiciem tej niepewności jest duży rozrzut prognoz gospodarczych dotyczących sytuacji Polski w 2009 r.