Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Sens posiadania. Po co tyle kupujemy

Rozmowa z prof. Małgorzatą Górnik-Durose.

Ryszarda Socha: – Bogaci ludzie nie cieszą się w Polsce sympatią, choć wielu zamieniłoby się z nimi miejscami. Czy jest czego zazdrościć?

Prof. Małgorzata Górnik-Durose: – Ktoś powiedział, że pieniądze szczęścia nie dają, ale tylko tym, którzy je mają. To potwierdzają badania – i na poziomie jednostkowym, i na poziomie społeczeństw. Do pewnego momentu wzrost zasobów materialnych idzie w parze ze wzrostem dobrostanu psychologicznego. Lecz gdy osiągnie się już jakiś pułap, to dalszy przyrost dóbr nie zwiększa zadowolenia z ich posiadania.

Dlaczego?

Jedno z wyjaśnień tego paradoksu pochodzi od Tibora Scitovsky’ego, który powiada, że swoiste przeinwestowanie w komfort, wybiegające poza konieczność, czyni życie po prostu nudnym. Inny powód – ludziom, którzy poświęcają zbyt wiele czasu i energii na powiększanie swojego stanu posiadania (lub przynajmniej na utrzymywanie go na stałym poziomie), nie starcza ich na korzystanie z niego oraz na pielęgnowanie innych źródeł dobrostanu, takich jak życie rodzinne czy dobre relacje z przyjaciółmi. Ludzie ci nie zawsze też potrafią czerpać przyjemność z innych form aktywności. Bywają one dla nich raczej źródłem stresu i emocji negatywnych. Na przykład granie w tenisa jest nie po to, aby grać i czerpać wytchnienie, ale żeby wygrać – a to nie zawsze się udaje.

Wiara w pucybuta

Podobno najwięcej zagrożeń niesie tzw. uśmiech losu – wielka wygrana na loterii czy nieoczekiwany spadek.

Amerykańscy psychoterapeuci mówią o syndromie nagłego bogactwa. Ono powoduje bez wątpienia wzrost możliwości, ale równocześnie wiąże się z lękiem, poczuciem winy, skłonnościami do depresji. Nagła i dramatyczna zmiana statusu społecznego stanowi ogromne wyzwanie dla tożsamości i systemu wartości człowieka, bo zwykle musi on sobie poradzić z konfliktem pomiędzy przekonaniami: „dobrze jest mieć dużo pieniędzy” a „wszelkie zło od pieniędzy pochodzi”. Wraz z nagłym bogactwem pojawia się wykorzenienie z dotychczasowego środowiska. Bo rzadko się zdarza, żeby taki ktoś w nim pozostał. Człowiek dostosowuje standardy do swej nowej rzeczywistości. Coś lubił, a teraz nie wypada mu tego lubić. Poza tym, jeśli ma się dużo, to trzeba o to dbać, co pochłania czas i energię. Z badań wynika, że dobrostan zależy nie tyle od bezwzględnego poziomu dobrobytu, ile od rozwarstwień społecznych – tam, gdzie są one większe, dobrostan jest niższy. Chociaż nie we wszystkich społeczeństwach stwierdza się tę zależność.

Nie ma jej tam, gdzie ludzie przywykli do dużych różnic?

Nie w tym rzecz. Są społeczeństwa, które postrzegają rozwarstwienie nie w kategoriach niesprawiedliwości, ale szansy na dołączenie do grupy, która jest uprzywilejowana.

W tych społeczeństwach pewnie są spełnione jakieś warunki, np. łatwość awansu, które pozwalają pracowitym i zdolnym liczyć na to, że odniosą materialny sukces?

Niekoniecznie. Ważne są też mity, które leżą u podstaw kultury. Myślę choćby o micie pucybuta, w który wierzą Amerykanie. Może nie wszyscy dostrzegają tę szansę, ale ci, którzy są w głównym nurcie, wierzą, że będą w stanie doskoczyć na wyższy poziom. Nie czują się więc nieszczęśliwi z powodu rozwarstwienia.

Dlaczego u nas nie ma takiego mitu, mimo że na fali przemian sporo ludzi dorobiło się fortun, startując nierzadko od zera?

Zbyt silne jest przekonanie, że do bogactwa nie można dojść uczciwą, ciężką pracą. W polskiej świadomości dalej bohaterem nie jest ten, kto ciężko pracuje, ale ten, kto spektakularnie umiera za ojczyznę lub w imię szczytnych i koniecznie pozamaterialnych idei.

Pawie i mrówki

Skąd właściwie bierze się w ludziach skłonność do gromadzenia dóbr materialnych?

Są różne teorie na ten temat. Jeśli patrzy się na człowieka z perspektywy biologicznej, to mówi się o instynkcie posiadania. Jest on uznawany za jeden z ważniejszych instynktów, mających duże znaczenie dla przetrwania jednostki. W psychologii ewolucyjnej zakłada się, że posiadanie większej puli zasobów materialnych, wyznaczające wyższe miejsce w społecznej hierarchii, zwiększa szanse ludzkiego samca na sukces reprodukcyjny. Ja uważam to za zbytnie uproszczenie i skłaniam się ku innym wyjaśnieniom sensu posiadania. Wiążą one gromadzenie dóbr z obrazem samego siebie i z poczuciem własnej tożsamości. Bo rzeczy pełnią funkcje nie tylko użytkowe, ale i symboliczne. Są dopełnieniem człowieka. Jeśli, na przykład, po obaleniu dyktatora tłum niszczy rzeczy, które do niego należały, to dlatego, że widzi w nich cząstkę jego ja. Można też na posiadanie spojrzeć z perspektywy interpersonalnej i kulturowej: zasoby materialne są przydatne jako narzędzie komunikacji społecznej. Właściwie posiadanie nabiera głębszego sensu dopiero w relacjach międzyludzkich i międzygrupowych.

Czyli dzięki dobrom materialnym, które zgromadziliśmy, którymi się posługujemy, inni uzyskują różne informacje na nasz temat.

Oczywiście, można za pomocą rzeczy komunikować swoją pozycję społeczną, ale nie tylko – także to, kim jesteśmy. Wyraża to sposób ubierania się, urządzenia domu, kształtowania przestrzeni wokół siebie. Jedno z moich ulubionych badań pokazuje, że studenci, którzy mają problem z myśleniem o sobie w kategoriach profesjonalisty, szczególnie często sięgają po materialne atrybuty profesji, do której się przygotowywali, na przykład profesji biznesmena. Gdy się wchodzi do szpitala, to od razu widać młodych lekarzy, bo młody lekarz ma zazwyczaj wszystko to, co świadczy o jego statusie, a profesor już niekoniecznie.

Nie musi przekonywać ani siebie, ani otoczenia o tym, że jest lekarzem. Ale chyba również coraz większe tempo życia wymusza na nas to swoiste oznakowanie się.

Tak, czasu jest niewiele, stąd pierwsze sygnały są ważne.

Można z tego wnioskować, że rola rzeczy rośnie. Wydaje się, że w Polsce w nowych realiach społeczno-ekonomicznych sukces w znacznym stopniu mierzony jest właśnie stanem posiadania, wysokością konta, poziomem dochodów. Czy to znaczy, że staliśmy się bardziej materialistami?

Z postawieniem diagnozy jest pewien kłopot. Niektórzy badacze, jak Ronald Inglehart, twierdzą, że materializm pojawia się w społeczeństwach albo w środowiskach, gdzie jest niedostatek. Natomiast w momencie, kiedy potrzeby są zaspokojone, ludzie zaczynają przeorientowywać się na wartości, które określa się jako postmaterialistyczne – rozwój, samorozwój, wyrażanie siebie. Według Ingleharta, który dokonywał swoich analiz na podstawie danych ze Światowego Sondażu Wartości, zachodnia Europa miała być postmaterialistyczna, w odróżnieniu od uboższych społeczeństw Europy Środkowej i Wschodniej. Tyle że nasuwa się pytanie, dlaczego świat zachodni nie przestaje konsumować? No, może teraz nieco przestał z powodu kryzysu ekonomicznego.

Może bogate społeczeństwa konsumują z innym nastawieniem?

No właśnie. Z badań, które przeprowadziłam, wyłoniły się dwa rodzaje materializmu. Ten, który nazwałam mrówczym, wyrasta z niedostatku, z konieczności zaspokojenia podstawowych potrzeb. Tu człowiek nie ma możliwości, czasu ani siły, żeby się koncentrować na samorealizacji. Drugi materializm nazwałam pawim, bo on jest nastawiony na wyrażanie samego siebie poprzez rzeczy materialne. One nie służą już tylko zaspokojeniu podstawowych potrzeb, ale podkreśleniu prestiżu, pozycji społecznej, manifestowaniu własnej indywidualności.

Materializm potocznie budzi skojarzenia negatywne. Jednak w pani publikacjach pojawia się rozróżnienie na materializm dobry i zły. W jakich przypadkach gromadzenie dóbr można opatrzyć znakiem dodatnim?

Gdy chodzi o zaspokojenie wewnętrznych wartości i celów człowieka, a nie tych, które zostały zdefiniowane zewnętrznie. Rzecz w tym, czy korzystam z dóbr materialnych dla własnego komfortu, czy pod dyktando oczekiwań otoczenia. Czy kupuję samochód taki, który mi się podoba, czy taki, który zrobi wrażenie na sąsiedzie. We współczesnym świecie nie da się żyć bez rzeczy. Można powiedzieć, że materialistami jesteśmy wszyscy. I jeśli ktoś nabywa przedmioty, nawet bardzo drogie, w celu samorealizacji, to nie ma w tym nic złego. Czasem jednak można wpaść w pułapkę pozornego zaspokajania potrzeb wewnętrznych, gdy naprawdę zaspokajane są potrzeby zewnętrzne. Zwłaszcza w warunkach, które stwarza nowa ekonomia doświadczania.

Co kryje się za tym terminem?

Posiadanie zdemokratyzowało się w ostatnich latach. Wystarczy spojrzeć, jak wyposażone są mieszkania ludzi z różnych środowisk – telewizory, lodówki, pralki automatyczne, komputery... To jest standard. Oczywiście, jeśli nie mówimy o środowiskach najbardziej ekonomicznie upośledzonych. Zamożne społeczeństwa są zmęczone konsumowaniem dóbr, nawet w celach prestiżowych. Coraz częściej wydają pieniądze nie na rzeczy, tylko na doświadczenia, doznania. Czy wszyscy ci, którzy jeżdżą na dalekie, słoneczne plaże, mają faktycznie taką potrzebę? W pewnych środowiskach jest to nakaz. Nie wypada pojechać w głuszę, posłuchać śpiewu ptaków. Albo charakterystyczne dla dzisiejszych czasów dbanie o wizerunek. Ma to być wizerunek, który mieści się w standardach. Kupuje się go, wydając pieniądze, na przykład, na operacje plastyczne.

Chce pani powiedzieć, że pawiom, o których była mowa, wyrósł w ogonach nowy rodzaj piór? Że objawił się materializmem bez dóbr materialnych?

Na pozór nie mamy do czynienia z materializmem, bo przecież nie ma rzeczy, ale za tym kupowaniem doznań czy wizerunku często kryją się te same reguły gry. Dlatego wydaje mi się, że sedno sprawy jest w motywacji – w podziale na wewnętrzne i zewnętrzne potrzeby. W tym, czy czegoś chcemy sami z siebie, czy po to, żeby sprostać oczekiwaniom otoczenia.

Po co rzeczy Anglikom, po co – Polakom

Robiła pani badania porównawcze materializmu w dwóch społeczeństwach: brytyjskim i polskim. Dlaczego taki wybór?

Kontekst społeczno-kulturowy ma wpływ na stosunek do posiadanych dóbr. Społeczeństwom świata zachodniego przypisuje się wyższy poziom indywidualizmu, a społeczeństwom Wschodu, a także Europy Środkowej i Wschodniej – wyższy poziom kolektywizmu. Dotyczy to także Polaków. Brytyjczycy w rankingach indywidualizmu są lokowani na trzecim miejscu (po społeczeństwie amerykańskim i australijskim). To nie znaczy, że w grupie brytyjskiej zupełnie nie było kolektywistów, a w polskiej indywidualistów. Byli, ale w mniejszości.

I gdzie ludzie wykazywali bardziej materialistyczne nastawienie?

Poziom materializmu u indywidualistów tak w Polsce, jak i w Anglii był wyższy. Bo indywidualiści mają tylko siebie. Muszą się zabezpieczyć, nie mogą liczyć na wsparcie grupy. Rzeczy stają się dla nich namacalnym świadectwem radzenia sobie z rzeczywistością. Te badania u nas zostały nieźle przyjęte, natomiast na arenie międzynarodowej potraktowano je z pewną nieufnością.

Dlaczego?

W tym czasie pojawiły się analizy, które pokazywały, że tylko indywidualiści są w stanie uwolnić się od dyktatu materializmu i być szczęśliwi. Wywodzono je ze wspomnianych już badań Ingleharta, który pokazał, że w zamożnych społeczeństwach indywidualistycznych dominują wartości postmaterialistyczne, nastawienie na wyrażanie samego siebie.

Wyniki pani badań były pod prąd tej tezie.

Pod prąd wyobrażeniom o tym, co dzieje się w tych zamożnych społeczeństwach. W dyskusji nie przebiło się jednak to, co, jak sądzę, udowodniłam. Otóż inny jest sposób wykorzystania dóbr materialnych w społeczeństwach indywidualistycznych, inny – w kolektywistycznych. Indywidualiści funkcjonujący w indywidualistycznym społeczeństwie (Brytyjczycy) traktowali dobra materialne bardziej w kategoriach przydatności do wykonywania codziennych zadań, ale jednocześnie byli do nich bardziej przywiązani. Ponieważ z jednej strony gwarantowały im one efektywność i niezależność od innych, a z drugiej – były twardym komunikatem o sobie, własnej wartości, umiejętności radzenia sobie w świecie, namacalną miarą ich osiągnięć i sukcesu życiowego.

Natomiast kolektywiści w obydwu krajach oraz indywidualiści w kolektywistycznym otoczeniu (Polacy) w większym stopniu zwracali uwagę na funkcje symboliczne. Przedmioty były dla nich narzędziami autoekspresji, znakami prestiżu i statusu społecznego. Były ważne przede wszystkim ze względów komunikacyjnych – jako sposób zaistnienia w obrębie swojej grupy społecznej. Stwarzało to pozory większego przywiązania do nich, choć w przypadku osób i kultur zorientowanych kolektywistycznie w istocie mają one mniejsze znaczenie; tu pozycja jednostki w dużym stopniu jest zależna od grupy, z którą ona się identyfikuje. Natomiast dla indywidualistów posiadanie ma rangę egzystencjalnego być albo nie być.

Właściwie mam problem z tym polskim kolektywizmem. Bo jak go pogodzić z naszą niezdolnością do współpracy, z dramatycznie niskim poziomem zaufania do innych ludzi?

Kolektywizm to trudna kategoria. Wydaje się, iż polega on na współpracy, na umiejętności bycia z innymi ludźmi, na tym, że ich zdanie jest ważne, że bez niego trudno funkcjonować. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Ale gdy przyjrzymy się bliżej, to zobaczymy, że społeczeństwo kolektywistyczne składa się z oddzielnych grup. Są one względem siebie antagonistyczne. Żyjemy w obrębie swojej grupy i ta grupa, na przykład rodzina, jest istotna. Jest bardzo silna bariera między mynie my, czyli obcy. Człowiek oddaje część swojej autonomii grupie. W społeczeństwach indywidualistycznych tego nie ma. Jednostka zachowuje autonomię, co pozwala jej otworzyć się już nie na grupę, ale na innych ludzi. Kolektywizm jest przeciw komuś, a indywidualizm dla siebie. Dlatego indywidualiści, i tylko oni, mają szansę zbudowania rzeczywistej wspólnoty. Takiej, która istnieje nie dlatego, że się musi, tylko dlatego, że się chce. Takiej, która zaspokajałaby potrzebę bezpieczeństwa bez konieczności rezygnowania z siebie.

Dużo mało przydatnego

Wróćmy do kwestii gromadzenia dóbr materialnych i krzywej, o której wspomniała pani na początku rozmowy. Skoro po osiągnięciu pewnego pułapu zadowolenie człowieka już nie rośnie w miarę pozyskiwania nowych dostatków, co wtedy jest motorem, który go napędza? Rywalizacja z innymi?

Jeśli naszym celem jest znalezienie dobrego partnera i kogoś takiego znajdziemy, to możemy na tym poprzestać. Tu więcej wcale nie znaczy lepiej. Z celami materialnymi jest inaczej. Są badania, które pokazują, że dystans, jaki dzieli nas od realizacji celów materialnych, postrzegamy zawsze jako większy niż ten, który dzieli nas od innych celów, jak na przykład: szczęśliwa rodzina. Bo standardy zmieniają się w trakcie gry. Pojawia się na rynku nowy samochód, nowe, wcześniej nieznane urządzenie, linie lotnicze otwierają nowy kierunek penetracji... Mamy wrażenie, jakbyśmy ten cel materialny mieli cały czas przed oczami, cały czas niedościgniony.

Ludzie nie mogą się zatrzymać?

Chciałabym uchwycić punkt, w którym człowiek mógłby powiedzieć jak Faust: chwilo, trwaj, bo osiągnął rzeczywisty komfort. Próbowałam ten moment materialnego zaspokojenia ustalić w badaniach.

Jak można coś takiego zbadać?

W Stanach Zjednoczonych opisano pewien stan chorobowy, który nazwano affluenzą, czyli grypą dobrobytu (od affluent – bogaty i influenza – grypa). Affluenza polega na tym, że ludzie wprost dławią się różnymi dobrami i wciąż kupują. Widziałam analizę, jak domy, coraz większe, puchną od zbędnych rzeczy. Przybywa też garaży, ale nie trzyma się w nich samochodów, tylko te zbędne dobra. Z moją współpracowniczką Teresą Sikorą badałyśmy, jak to jest z ilością i jakością posiadanych rzeczy. Przyjęłyśmy następujące kategorie na ich oznaczenie: 1. odpowiednie, 2. zadowalające (na zasadzie: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma) oraz 3. nieodpowiednie. Wyniki były dość zaskakujące. Spodziewałyśmy się, że z największą satysfakcją będziemy miały do czynienia wtedy, kiedy człowiek zgromadził dostatecznie dużo rzeczy odpowiednich. Okazało się, że ludzie chcą mieć dużo na wszelki wypadek. Woleli więcej rzeczy akceptowalnych niż jedną, a dobrą. Może więcej jest zawsze lepiej.

Szuka pani lekarstwa na tę pogoń za dobrami?

Pewnie to utopia. Ale zacytuję Josepha Conrada, który mówił, żeby iść za marzeniem. Jestem daleka od nawoływania do ascezy, lecz w zasadzie, jeśli mamy już materialny komfort, to należałoby zwolnić. Dla ekonomisty to herezja. Jest tu także konflikt między interesem jednostki w sensie dobrostanu psychologicznego a interesem zbiorowości. No bo co się stanie, jeśli wszyscy zwolnimy? Wtedy zwalnia gospodarka. Konsekwencje znów są bolesne dla wszystkich.

Rozmawiała Ryszarda Socha

Dr hab. Małgorzata Górnik-Durose jest profesorem Uniwersytetu Śląskiego. Jej zainteresowania koncentrują się na psychologii ekonomicznej. Jest autorką książki „Psychologiczne aspekty posiadania – między instrumentalnością a społeczną użytecznością dóbr materialnych” (2002). Drugi nurt jej zainteresowań to psychologia jakości życia. Pełni funkcję dyrektora Instytutu Psychologii UŚ, kieruje Zakładem Psychologii Zdrowia i Jakości Życia.

Ja My Oni „Żyć dobrze z ludźmi" (90022) z dnia 26.08.2009; Poradnik psychologiczny; s. 68
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną