Irena Cieślińska, popularyzatorka nauki, twarz stołecznego Centrum Nauki „Kopernik”, w ostatnich „Wysokich Obcasach” opisała swoje oburzenie zachowaniem chłopca podczas kinowego seansu. O dziecku pisze „to coś”, przyrównuje je do „wieprzka”.
Elementów animalnych było więcej: dziecko nie było grube, ale „utuczone”; nie piło, ale „chłeptało”, nie jadło, ale „rzuciło się do karmy w kuble”. Autorka po filmie poprosiła chłopca, aby po sobie posprzątał, ale on nie zrozumiał i się rozpłakał. Rodzice, którzy czekali na niego pod drzwiami sali, także nie widzieli problemu – od tego są sprzątaczki, odparowali.
Tekst wywołał oburzenie, redakcja usunęła go z sieci, a autorka przeprosiła. Ale niewłaściwy język to jedno. Umyka inny problem, którego obelgami i złośliwościami załatwić się nie da.
Kiedy „Wysokie Obcasy” szły do druku, serwis BIQData opublikował dane o nieolimplijskiej formie polskich dzieci. Wnioski są przygnębiające: nasze dzieci są coraz mniej sprawne, mają wady i utrwalone zaniedbania. Są niewydolne i za ciężkie. Bo choć rzeczywiście przerastają starsze pokolenia, to tyją już nieproporcjonalnie bardziej.
Według WHO to właśnie nadwaga jest w Europie najpowszechniejszym problemem zdrowotnym wieku dziecięcego. Co trzeci jedenastolatek, a więc dziecko u progu dojrzewania, cierpi na nadwagę lub otyłość!
Czy można się spodziewać, że otyłe dzieci zostaną szczupłymi i wysportowanymi dorosłymi? Statystyki każą prognozować, że zmienią się w otyłych dorosłych, będą schorowane i narażone na choroby obniżające i jakość, i długość życia. Konkretnie? Grube dzieci z czasem będą trafiać do diabetologów, kardiologów, endokrynologów i rehabilitantów. Będziemy je zapisywać do onkologów.
Co robimy, by systemowo temu zapobiec? Otóż minister zdrowia właśnie podpisał nowe rozporządzenie dotyczące jedzenia w szkołach i przedszkolach, do czego zobowiązuje go znowelizowana ustawa o bezpieczeństwie żywności i żywienia. Ale mylą się Państwo, myśląc, że to zmiana na dobre. To raczej dobra zmiana, która cieszy przede wszystkim właścicieli sklepików, a załamuje dietetyków i światłych rodziców.
Wraz z nowym rokiem szkolnym do szkół wrócą bowiem słodkie jak ulepek drożdżówki. Tradycyjna szkolna drożdżówka to ta na białej mące, nadziana przetworzoną masą serową, polana lukrem na tanim syropie glukozowo-fruktozowym. Żywieniowcy mówią, że nie ma w niej nic wartościowego – puste kalorie, tłuszcze trans, początek dużych skoków glikemii. A jednak godzimy się, by karmić tym dzieci, by budować z tego rosnące organizmy. Z nowych przepisów cieszą się też kucharki – zniesiono restrykcyjne limity dotyczące soli i cukru, można będzie częściej podawać smażone jedzenie.
Dziecko, które wychodzi ze szkoły po takich posiłkach, dostaje kolejne porcje przetworzonego jedzenia. Rodzice są zapracowani, nie mają czasu i ochoty na gotowanie i zdobywanie prawdziwego jedzenia. Zresztą jeśli w supermarketach są osobne regały oznaczone „Zdrowa żywność”, to jaka jest ta pozostała?
Można, jak felietonistka „Wysokich Obcasów”, narzekać na brak manier w przestrzeni publicznej. Ale trzeba się zastanowić, dlaczego dziecko mogło kupić sobie kubeł popcornu i wielką colę?
Mnie zastanawia jeszcze co innego – dlaczego to dziecko w kinie było samo?