11 listopada na trasie Marszu Niepodległości, tuż przed mostem Poniatowskiego, 14 kobiet zdecydowało się zaprotestować przeciwko nienawiści, ksenofobii, rasizmowi i skrajnemu nacjonalizmowi. Przeciwko 60 tysiącom ludzi biernie lub czynnie popierającym krzyczane nacjonalistyczne hasła, idącym wśród setek zapalonych rac (zakazanych na demonstracjach), stanęły ze skromnym, namalowanym ręcznie na białej fizelinie transparentem „Faszyzm STOP”. Zrobiły to, by zebrać dowody na brunatnienie Polski, chciały pokazać, że można i warto sprzeciwiać się postawom godzącym w wolność, równość i prawa obywatelskie należące się każdemu człowiekowi.
Zostały zwyzywane, oplute, pobite. Ich transparent uczestnicy marszu podarli w kilka sekund, kobiety zniesiono, szturchano, krzyczano do nich i na nie. Kopano w plecy od tyłu. Zamaskowany napastnik kopnął siedzącą w głowę. Jedną z kobiet po zniesieniu siłą z ulicy po prostu upuszczono na bruk. Uderzyła głową o ziemię, straciła przytomność. Przyjechało pogotowie. Gdyby nie rozsądne zachowanie straży marszu, która odgrodziła demonstrantki kordonem od tłumu, doszłoby do linczu.
Podczas tego trwającego ponad 20 minut wydarzenia policji nie było. Pojawiła się dopiero po telefonicznym wezwaniu, po następnych 20 minutach. Całą sprawę poturbowania kobiet szeroko opisywano w mediach. Co jednak działo się tuż po blokadzie? I później?
Solidarność przed komendą
Schodzącym z kontrdemonstracji towarzyszyłam po zakończeniu czynności policyjnych, czyli po zgłoszeniu przez nie popełnienia przestępstwa. Pobicia, znieważenia, niezapewnienia bezpieczeństwa. Reprezentacyjna ulica Warszawy była już wtedy niemal całkowicie pusta. Od strony mostu wracały jedynie małe grupki pijanych „patriotów”. Być może to „margines marginesów”, jak to się obecnie mówi, ale fakt faktem, że tylko oni byli wówczas w Alejach Jerozolimskich. „Wiał mocny wiatr”, bo ledwo szli, przytrzymując się wzajemnie za ręce, ale biało-czerwone opaski na ramionach wciąż mieli. A one? One wcale nie wróciły do domu ani nie pojechały do szpitala zrobić obdukcję...
Gdy szły pieszo Alejami, podeszła do nich grupka zamaskowanych uczestników marszu z pytaniem, jak się czują i czy wszystko w porządku. Zdziwione nagłą troską, odpowiedziały z pewnym skrępowaniem. Kilka minut później zatrzymały się przy leżącym na ziemi, by sprawdzić, czy nie trzeba mu pomóc. Leżał pijany do nieprzytomności. Nie był uczestnikiem marszu. Potem samochodem dojechały pod pobliską Komendę Rejonową Policji na Dzielnej, gdzie przetrzymywane były dwie osoby z 45 zatrzymanych za uczestnictwo w innych kontrmanifestacjach. Funkcjonariusze nikomu nie postawili zarzutów.
Tutaj cała ulica Dzielna wzdłuż obu stron chodnika zastawiona była zaparkowanymi policyjnymi busami, a dodatkowo od strony Pawiej przy drzwiach komendy stali policjanci w umundurowaniu bojowym – widok co najmniej dziwny w kontekście tego, że podczas marszu stróżów prawa nie było w ogóle widać.
Na wyjście tej dwójki aktualnie przesłuchiwanych czekało na chodniku około 50 osób, wśród nich kilkoro dziennikarzy, fotografowie, dwoje posłów partii opozycyjnych. Wejście dziewczyn z blokady zostało zauważone, rozległy się krótkie brawa i od razu rozpoczęło się wypytywanie. Czy czują się dobrze, czy trzeba pomóc, jak przebiegała akcja. Były czułe uściski, gratulacje za odwagę. Kinga Kamińska pokazywała ze śmiechem swoją perukę, którą założyła, by jej nikt nie rozpoznał. Ryzyko było duże, bo to częsta uczestniczka różnych ulicznych demonstracji, w tym tych antyfaszystowskich. Na marsz poszła bez swojej kuli, mimo że nie powinna – czeka wszak na operację biodra. Z Agnieszką Markowską, która także siedziała na blokadzie, omawiamy wielką dziurę w płaszczu przeciwdeszczowym Ewy Błaszczyk – namacalnym dowodzie ciągnięcia jej plecami po ziemi przez „patriotów”.
Obserwowałam to spotkanie, czy może raczej mikrodemonstrację, najpierw od wewnątrz, później z drugiej strony ulicy, próbując wyłapać wzrokiem w półmroku poszczególne uczestniczki. Zachowywały się spokojnie, normalnie, rozmawiały z ludźmi, w tym im nieznanymi, i opowiadały bez zadęcia o wyzwiskach, jakie usłyszały, o strachu, o swoim bólu... Od czasu do czasu przysiadały z jego powodu na krawężniku. Co kilka minut którąś z nich wywoływano, bo kolejny dziennikarz chciał na bieżąco dowiedzieć się, jak w zasadzie przebiegało zdarzenie przy moście Poniatowskiego. I mówiły. Cierpliwie, bez patosu. Dlaczego to zrobiły, po co. Przeciwko czemu protestowały.
Nie widać było wtedy łez czy trudności z poradzeniem sobie z agresją, jakiej doświadczyły – adrenalina jeszcze robiła swoje.
Po drugiej stronie ulicy obok mnie stało kilku fotografów. Rozmawiałam krótko z dwoma – jeden nie wiedział nic o kobiecej blokadzie. Drugi – agencyjny – mówił o ogromnej liczbie policjantów pod inną komendą, przy której był wcześniej. Co robił tutaj? Czekał na wypuszczenie dwóch przesłuchiwanych. Niemal zgrzytał zębami – było już dosyć późno i zrobiło się naprawdę chłodno. – Mam nadzieję, że będzie jakiś przejaw radości, gdy wyjdą – mówił, rozcierając zmarznięte ręce.
Nie czekałam do tej chwili, bo część dziewczyn z blokady już zaczęła odchodzić. Następnego dnia pojawić się miały przecież na konferencji prasowej omawiającej przebieg Marszu Niepodległości oraz inne wydarzenia związane z 11 listopada, m.in. we Wrocławiu. A przecież jeszcze musiały zgłosić się na obdukcję i sprawdzenie naprędce opatrzonych ran... Godzinę później oglądam jedną z nich: bandaż trzeba było odrywać razem ze skórą, bo nałożono go bez żadnego płynu odkażającego. Jak rana? Brudna, głęboka, krwawa. Na pewno bolesna.
Gojenie ran, nie tylko tych fizycznych
12 listopada zaczął się prawdziwy kocioł medialny. Dziennikarze odpytywali bez końca uczestniczki odważnej przecież kontrmanifestacji, znakomita część przedstawicieli prasy nie widziała jeszcze nagrań, na których widać, jak uczestnicy marszu z zakrytymi twarzami wyzywają i kopią siedzące na ulicy kobiety. Pokazywany im nakręcony komórką film był bez komentarza z offu. Gdy pytałam tuż po akcji Katarzynę Kwiatkowską, która to nagranie robiła, dlaczego, odpowiedziała, że nie była w stanie się odezwać. Samo obserwowanie koleżanek wleczonych po chodniku, opluwanych, bitych, było dla niej wystarczająco trudne. – Robiłaś też zdjęcia aparatem? – spytałam. – Tak, ale wszystkie chyba wyszły nieostre, bo nie mogłam utrzymać go bez drżenia.
Przez kilka dni próbowałam się dodzwonić do kolejnej blokującej. Nie odbierała. Nie była w stanie mówić. Pojechałam więc pod Pałac Kultury, bo w dniu Marszu Niepodległości miejsce pamięci samospalenia Piotra Szczęsnego zostało zniszczone. Ze zniczy ktoś ustawił bardzo wulgarny napis (nie da się go zacytować publicznie). A na bocznej ścianie trybuny honorowej napisy pozostawione tutaj w dniu śmierci Szarego Człowieka zostały zamazane czarną farbą. To dwa napisy: „Cwel” oraz „6. dzień tygodnia jak żywa pochodnia”. Ci, którzy opiekują się tym miejscem, starali się je zamalować, jak umieli – ale bolesny ślad ludzkiej głupoty i braku wrażliwości wciąż był widoczny całkiem wyraźnie...
Podobno członkowie ONR sami starali się pilnować tego miejsca. – Wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić, gdzie może być punkt zapalny, który może im zaszkodzić – mówi jedna z kobiet z ekipy sprzątającej to miejsce i rozdającej list pana Piotra, a która codziennie przyjeżdża pod PKiN.
Nie mając kontaktu z blokującymi, śledziłam wpisy tych 14 kobiet na portalach społecznościowych. Interesowały mnie bardziej niż wypowiedzi dla mediów. Były naprawdę wstrząsające, bardzo osobiste. Publikowano zdjęcia obitych ciał, bieżące i późniejsze komentarze, oceny sytuacji. Diagnozy polityczne i społeczne. Czuć, że blokujące wciąż zmagają się nie tylko z własnymi emocjami, z polityczną świadomością tego, co zrobiły, ale też z zarzutami, że ich blokada miała na celu wypracowanie „pięciu minut sławy” w mediach.
Przykład? 15 listopada Elżbieta Podleśna zamieściła wymowny wpis. Podleśna to kolejna z 14 kobiet, które zdecydowały się okazać sprzeciw wobec 60 tysiącom uczestników Marszu Niepodległości. W marszu, o którym media zagraniczne piszą, że to największy na świecie pochód skrajnej prawicy. „Chciałabym zrobić sobie odtrucie. Z tego jadu, który wchłonęłam w sobotę, i z toksyn dalej rozpylanych w powietrzu, także przez tzw. naszych lub neutralnych, w postaci oskarżeń o prowokację czy lans. Nie chcę tego komentować, bronić się, wyjaśniać. Chcę to z siebie zmyć. Od soboty najchętniej nie wychodziłabym spod prysznica. Chciałabym odciąć się od internetu, wyłączyć telefon i pojechać w jakieś czyste miejsce, (…) ale wiem, że teraz muszę jeszcze wytrzymać, odbierać telefony, odpowiadać na dziesiątki pytań, dalej wystawiać twarz na oplucie czy ośmieszenie, upowszechniać (…) zdjęcia i filmy, nie ustawać jeszcze. Bo może ktoś się przekona. Może do kogoś dotrze. Może ktoś powie – dość. Może ktoś się zawstydzi. A może, i nade wszystko, może ktoś się odważy. Mój komfort dalej liczy się mniej niż to, w jakiej sprawie to robię. Ale proszę, pamiętajcie, że trzcina nadłamana”.
To jeszcze nie jest epilog
Minęło kilka kolejnych dni. Wreszcie jest jakiś bezpośredni kontakt i szansa na osobistą rozmowę. Czy to już dobry czas, by porozmawiać o skrajnym nacjonalizmie? O towarzyszącej mu przemocy i zebranych na nią dowodach podczas blokady? O zagrożeniach płynących z przyzwalania na takie zachowania? O etosie wolności? Dochodzi do spotkania. Widziałam, że Ewa Błaszczyk chodzi z trudem, więc siadamy na chwilę przy kawie. Gdy nerwowo skubała gojący się wielki strup na dłoni i opowiadała o trudności w poruszaniu całą ręką, z niepokojem spojrzałam na jej wymęczoną twarz. Może umówimy się na jutro? – Nie, o 6.15 rano mam wywiad w tej sprawie w TOK FM, a później jest demonstracja „Stop współpracy państwa z faszystami”. Nie mogę na nią nie iść. Nie mogę.
Trudno nie zauważyć, że pułapka mocnych przeżyć na dobre złapała w siebie uczestniczki blokady. I nie puszcza. Emocjonalnie zniszczone, często nie są zdolne do zmobilizowania się, do wyjścia z domu, pójścia do pracy. Marzą o spokoju, a ten wciąż nie nadchodzi. A więc jedyne, co mogą zrobić dla samych siebie, to wspierać się wzajemnie. Rozmawiają – bo chcą, bo wzajemnie rozumieją swoje stany. – Czuję ciężar odpowiedzialności – mówi Błaszczyk, która była pomysłodawczynią blokady przy moście Poniatowskiego. – Za to, co się z nimi dzieje, za to, jak słabo sobie z tym wszystkim radzą...
Ona też musi przełamywać tę swoją nagłą niemoc. Ale na demonstrację 21 listopada pod MSWiA, zgodnie ze swoją zapowiedzią, poszła. I wraz z innymi została na niej spisana przez policję bez podania zarzutów, z powodu „możliwości uczestnictwa w niezarejestrowanym zgromadzeniu”. Legitymowanie nastąpiło po zakończeniu pikiety (na polecenie przełożonych przeprowadzających czynności funkcjonariuszy). A więc w czasie, gdy większość uczestników i mediów obecnych na Rakowieckiej 2A już się rozeszła…
A rany? No, idzie ku lepszemu. Zagoją się. Tylko że ślady pozostaną na całe życie.