Nasi chłopcy, nasze dziewczęta, długi cień wojny. Głos sprzeciwu wobec polityki histo-polo
Od jesieni 2005 r., kiedy w obiegu publicznym dzięki cynizmowi jednego z polityków pojawiła się zbitka „dziadek w Wehrmachcie”, minęły dwie dekady. W tym czasie powiedziano i napisano wiele na temat tragicznych losów autochtonicznej ludności Pomorza, Wielkopolski i Śląska, które wkrótce po wybuchu wojny 1939 zostały bezpośrednio wcielone w struktury niemieckiego i nazistowskiego państwa najeźdźcy. Prof. Ryszard Kaczmarek z Uniwersytetu Śląskiego opublikował dwie monografie poświęcone Polakom walczącym w niemieckich armiach podczas pierwszej i drugiej wojny światowej.
Dziennikarka Barbara Szczepuła z Gdańska zebrała relacje świadków, z których wynikało, że co prawda ówczesny kandydat na prezydenta Donald Tusk miał dziadka w niemieckich siłach zbrojnych, ale znalazł się on tam nie na ochotnika, jak sugerował protegowany Jarosława Kaczyńskiego, tylko wbrew własnej woli, w końcowej fazie wojny. Obaj dziadkowie obecnego premiera RP należeli do działaczy prześladowanej już przed wojną polskiej mniejszości narodowej w Wolnym Mieście Gdańsku, byli wzorowymi polskimi patriotami. Każdy mógłby się nimi szczycić, jednak tego prawa odmówiono ich wnukowi. Nałożono na niego stygmat zdrajcy. Nie o prawdę tu przecież chodzi.
Milczeć mają również miliony Polaków, których przodkom nie z własnej woli przyszło służyć w cieniu swastyki. 20 lat to sporo. Na tyle długo, by odeszli ostatni uczestnicy tamtych wydarzeń. We współczesnej Polsce można już bezkarnie głosić każdą bzdurę, np. o tym, że w Auschwitz nie istniały komory gazowe, i cieszyć się wolnością. Oby już niedługo. Jeśli świadkowie nie mogą zaprotestować przeciwko kłamstwom w imię wolności słowa pojętej jako wolność do głoszenia kłamstw, jest to zadaniem wszystkich ludzi przyzwoitych.
Nasi chłopcy
Przypisanie nieszczęśnikom uwięzionym w Wehrmachcie intencji sprawczych, tak jakby sami byli winni sytuacji, w której się znaleźli, wypada przy tym nie tak groźnie. Jednak czy jesteśmy dziś w stanie przewidzieć punkt, do którego może nas doprowadzić polaryzacja społeczeństwa? W jakim alfabecie i gdzie napisano scenariusz, w którym historia zaczyna odgrywać rolę bejsbolowego kija na opozycję polityczną? Co się stanie, jeśli część obywateli poczuje się obco we własnym kraju, a kraj sąsiedni zdecyduje się im przyjść z bratnią pomocą? Nie znamy takich scenariuszy? Komu służy nienawiść wobec współcześnie żyjących Niemców i Ukraińców napędzana wulgarną i prostacką interpretacją tragicznych wydarzeń historycznych? Trudno nie stawiać podobnych pytań, gdy za wschodnią granicą toczy się wojna.
Wystawa „Nasi chłopcy” poświęcona Pomorzanom zmuszonym przez okupantów do wylewania krwi na frontach III Rzeszy, przygotowana przez historyków z Muzeum Miasta Gdańska i Muzeum II Wojny Światowej, wzbudziła kontrowersje ze względu na swój tytuł. Czy ktoś na serio sądzi, że o tytuł tu chodzi? Nie zaś o pompowanie propagandowego przekazu o rzekomej opcji niemieckiej i zrzucaniu przez współczesne Niemcy na Polaków rzekomej odpowiedzialności za Holokaust?
Dziennikarka Urszula Ptak, mieszkająca w Berlinie, celnie zauważyła na jednym z portali społecznościowych, że Polacy przypisują państwu niemieckiemu atrybut wszechmocy. W tę perspektywę wpisują się ultraprawicowe fobie z Wehrmachtem na czele. Śledzę niemiecką literaturę historyczną poświęconą zbrodniom z lat 1933–45 i jestem przekonany, że nie ma na świecie innego narodu, który tak dogłębnie nie przepracowałby kwestii własnej odpowiedzialności za ostatnią wojnę. Dogłębnie nie znaczy oczywiście perfekcyjnie. Nie znaczy również, że nie ma już o czym rozmawiać. Z Niemcami mamy jednak wydeptane ścieżki współpracy także na płaszczyźnie historycznej. To wszystko, co zostało wypracowane od czasów Willy’ego Brandta, nazywa się nic?
Mnie tytuł „Nasi chłopcy” nie razi. Moja babcia rozpaczała jeszcze po braciach swojej matki, którzy polegli w kajzerowskich mundurach na frontach pierwszej wojny światowej. O nich też zapomniano. Perspektywa Mazowsza, Podkarpacia czy – żeby odwołać się do realiów okupacyjnych – Generalnego Gubernatorstwa ma się nijak do doświadczeń, które znam z Pomorza. Spróbuję je nieco przybliżyć.
Czytaj też: O Niemcach, którzy z konieczności zostali Polakami
W niemieckim mundurze
Miałem dwóch dziadków. Ten ze strony taty był synem weterana Armii Pruskiej, który walczył w 1914 r. pod Tannenbergiem w armii Hindenburga, a potem spędził kilka lat w rosyjskiej niewoli. Jego ojciec Stanisław w kampanii 1870/71 walczył jako zwykły poborowy w wojnie Prus z Francją, której rezultatem było powstanie II Cesarstwa Niemieckiego. Dziadek mój przyszedł na świat w ostatnim roku pokoju poprzedzającym wybuch pierwszej wojny światowej, dorastał w odrodzonej Polsce. Urodził się jako Anton Franz, potem był Antonim Franciszkiem. Na niemieckiej liście wywozowej z Sammellager Dirschau (obóz przejściowy w Tczewie) do Generalnego Gubernatorstwa, sporządzonej przez okupantów w styczniu 1940, widnieje znowu jako Anton z podaniem zawodu: rolnik z narodowością polską. Dodam w tym miejscu, że świetnie mówił po niemiecku, podobnie jak jego matka.
Dziadka nie przyjęto przed wojną do wojska ze względu na zły stan zdrowia. Jego młodszy brat Franciszek Józef przyszedł na świat jako Franz Josef von Piechowski w grudniu 1914 r., gdy ojciec był już w rękach Rosjan. Ze służby zasadniczej w 64. pułku piechoty w Grudziądzu, którą przedłużono ze względu na wybuch wojny, trafił prosto na front. Walczył z Wehrmachtem i dostał się do niewoli w bitwie pod Łowiczem. Obaj bracia pochodzili z rodziny obecnej w pomorskich źródłach pisanych od początku XIV w., która wielokrotnie doświadczała zmiany władzy, nie zmieniając miejsca zamieszkania.
Ojciec obydwu chłopców, Franciszek urodzony w 1885 r., oczywiście jako Franz, sześć lat życia spędził w Armii Pruskiej. Miał liczne siostry i dwóch braci. Z tego rodzeństwa ani jedna osoba nie posiadała po 1920 r. obywatelstwa polskiego! Być może ta statystyka wyglądałaby inaczej, gdyby jego młodszy brat Leon nie poległ pod koniec sierpnia 1914 r. na froncie zachodnim, gdzieś u granic Belgii i Francji. W niemieckim mundurze.
Starsza siostra pradziadka Leokadia Hoffmann była obywatelką Wolnego Miasta i polską patriotką, działaczką Gminy Polskiej Związku Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku i dlatego już pod koniec sierpnia 1939 r. wylądowała w areszcie, a potem w obozie koncentracyjnym w Riesenburgu (dziś Prabuty). Jej mąż Józef trafił do Stutthofu, a synowie do Wehrmachtu. Przed wojną pracowali na Polskich Kolejach Państwowych w Wolnym Mieście, podobnie jak panowie Tusk i Dawidowski, dziadkowie premiera, co samo w sobie było już deklaracją narodowościową. W niemieckich siłach zbrojnych służył również kuzyn mojego dziadka wujek Janek Bischewski z Berlina, który w dokumentach miał oczywiście imię Hans. Jego matka, ciotka Franciszka, posyłała paczki swoim krewnym wysiedlonym do GG, moim dziadkom. Wszyscy ci kuzyni, rozsiani jak rodzynki po rozrastającej się jak nowotwór III Rzeszy, która wchłonęła Gdańsk, miasto tylko z nazwy wolne, nie mieli wyboru. Pomimo dwujęzyczności byli obywatelami państwa niemieckiego i nikt ich nie pytał, czy chcą walczyć, czy wsiąść na statek do USA. Nie byli ochotnikami.
Wróćmy do dziadka Antoniego, po którym mam drugie imię. On też był dwujęzyczny, o czym już wspomniałem. W drzewie genealogicznym jego matki roi się od niemieckich nazwisk, choć ona sama miała nazwisko polskie, tak trudne do wymówienia przez pruskich urzędników, że za każdym razem pisali je z innym błędem. Z miejscowym pomorskim pochodzeniem i świetnym językiem niemieckim dziadek oraz jego brat teoretycznie powinni byli, gdyby chcieli, zgłaszać się jako pierwsi do Wehrmachtu. Obaj nie zasilili niemieckiego wojska nie tylko dlatego, że do głowy im to nie przyszło, ale przede wszystkim z tego powodu, że pochodzili z rodziny polskiego „zdrajcy”.
Kryteria zdrady określała wówczas rasistowska polityka III Rzeszy, a nie Jacek Kurski. Z grona nadających się do zniemczenia Reichsführer SS Heinrich Himmler wykluczył byłych obywateli niemieckich, którzy wstąpili na służbę państwa polskiego, aktywnie działali w polskich partiach politycznych, stowarzyszeniach bądź wypowiadali się krytycznie o polityce III Rzeszy.
W 1920 r. pradziadek Franciszek dobrowolnie wybrał odradzającą się Polskę jako swoją ojczyznę. Zanim stało się to możliwe, na Pomorzu trwał ponadroczny okres niepewności. Konferencja pokojowa w Wersalu jeszcze obradowała. Pomorscy Niemcy słali petycje o włączenie Tczewa (wówczas Dirschau) i okolic do Niemiec. Mniejszość polska, kierując się wskazówkami płynącymi z Warszawy, starała się nie prowokować incydentów, które mogłyby doprowadzić do niekorzystnego rozstrzygnięcia mocarstw pod pretekstem prześladowań Niemców. Wojsko Polskie dowodzone przez gen. Hallera objęło ten teren praktycznie bez jednego wystrzału dopiero w pierwszych tygodniach 1920 r. (Gdyby jednak granicę państwową wytyczono kilka kilometrów dalej na południe, także moja osobista historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Nie urodziłbym się jako potomek dwójki wygnańców do Generalnego Gubernatorstwa. Dziadek poślubił tam na początku 1945 r. dziewczynę z rodziny innych wygnańców z Pomorza).
Po powrocie z rosyjskiej niewoli Franciszek zamieszkał w wiosce Liebenhof pod Tczewem, która już wkrótce zmieniła nazwę na Zajączkowo. Jego rodzeństwo mieszkało wówczas w Berlinie, Oberhausen w Westfalii, Breslau, Allenstein i w podgdańskiej wiosce Straschin-Prangschin. Trzy ostatnie miejscowości noszą dziś polskie nazwy.
Czytaj też: Polacy w armii III Rzeszy
Nieszczęśnicy zakładnicy
Kiedy wybuchła afera „dziadka z Wehrmachtu”, wypowiadałem się na ten temat w różnych miejscach. Raczkujący jeszcze internet przypisał mi z powodu „von” w nazwisku, odziedziczonym po przodkach jak stary rower, przynależność do „polskojęzycznego Gestapo”. Absurd? Oczywiście. Podobnie jak w przypadku Tuska i setek tysięcy innych „Tusków”, od których oczekuje się, by mieli „właściwą” historię, nazwijmy ją umownie histo-polo.
Muszę być do bólu uczciwy: mój pradziad Franciszek miał związki z Gestapo. Jednak! Sołtys Zajączkowa pod Tczewem, liczący wówczas 54 lata, został aresztowany podczas wielkiej obławy przeprowadzonej 1 listopada 1939 r. przez Einsatzkommando 16 niemieckiej Policji Bezpieczeństwa z Gdańska pod dowództwem SS-Standartenführera Rudolfa Trögera, zresztą doktora nauk prawnych. Intelektualisty zaangażowanego w służbie polityki.
Po dziewięciu dniach uwięzienia, bicia, tortur i zmuszania go do kopania grobów dla polskich elit i tczewskich Żydów rozstrzeliwanych na terenie koszar Wojska Polskiego, które wkrótce przemianowano na Lützow-Kaserne, postawiono pradziadka przed niemieckim sądem specjalnym. I skazano na śmierć.
Wyrok, jaki podjął Sondergericht, nie wpadł mi do tej pory w ręce. Być może w ogóle nie bawiono się w takie formalności. Jednak skutkiem jego postanowień była selekcja zakładników, zapakowanie ok. 30 osób na ciężarówkę, która odjechała w kierunku Starogardu Gdańskiego, i egzekucja w Lesie Szpęgawskim 12 listopada 1939 r. Jednym z tych nieszczęśników zakładników był mój pradziad. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Został mi po nim dym, który unosił się nad lasem w 1944 r., gdy żołnierze SS palili wykopane ciała, zacierając ślady zbrodni.
Franciszek przetrwał w pamięci rodziny jako społecznik, który pomagał bezrobotnym, także – ku ubolewaniu żony i matki ośmiorga dzieci – dzielił się z nimi własnymi plonami. Według relacji nieżyjącej już córki Anny jej tata podpadł niemieckim nacjonalistom za „politykę”: działalność w Polskiej Partii Socjalistycznej oraz krytykę Hitlera na wiecach pierwszomajowych i innych zebraniach politycznych, a mówcą był wyśmienitym. Wreszcie za krytykę wielkich właścicieli ziemskich w powiecie tczewskim. Wówczas, pomimo częściowych przymusowych parcelacji, byli nimi głównie Niemcy. Pradziadek był również sołtysem Zajączkowa i członkiem rady powiatu tczewskiego. Za opiekę nad końmi przy jednostce Wojska Polskiego w Tczewie został odznaczony dyplomem z podpisem gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Pewne przesłanki wskazują, że pradziadek mógł współpracować z Oddziałem II WP, czyli wywiadem.
Już jeden z tych powodów wystarczał, by znaleźć się na liście poszukiwanych przez niemiecką tajną policję. Ofiarę wskazał oprawcom usłużny sąsiad Polak, który jesienią 1939 r. nieoczekiwanie zaczął paradować po wsi z opaską z napisem „Selbstschütz”. Jan Szweda miał na sumieniu więcej ofiar. Po wojnie został powieszony w Tczewie przez „komunistów” za swoje zbrodnie.
Moje związki rodzinne z Gestapo na tym się nie kończą. Prababka, niewiedząca jeszcze, że już jest wdową, 29 stycznia 1940 r. została wraz z dziećmi skierowana do obozu przejściowego w Tczewie, pobita, a następnie przewieziona w bydlęcych wagonach do Generalnego Gubernatorstwa. Rodzina „zdrajcy” niemieckości na Pomorzu przemianowanym już wkrótce na Okręg Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie, nie nadawała się do zniemczenia i była tam niepożądana. Unerwünscht. Dlatego ze strony ojca nie miałem dziadka w Wehrmachcie.
Moi krewni wrócili na Pomorze dopiero po pięciu latach wygnania. Prababka Paulina zastała zrujnowane i okradzione gospodarstwo, które przed wojną kupiła z mężem na kredyt, spłacany do ostatniej chwili. W międzyczasie, w zimie 1945, uciekli z tegoż gospodarstwa na zachód niemieccy koloniści z Besarabii.
Niestety, kilku członków rodziny brakowało. Pradziadek został uznany za zmarłego na podstawie zeznań świadków. Jego najmłodsza córka, ciotka Agnieszka, zmarła na tyfus na wygnaniu, ledwie osiągnąwszy próg dorosłości. Na wygnaniu w liście do siostry Anny, która jako mężatka nosząca inne nazwisko uniknęła zsyłki, cieszyła się z sukienki przysłanej przez ciocię z Berlina. Zapewne została w niej pochowana. Stryjeczny dziadek Franciszek Józef, ten, który dostał się do niewoli pod Łowiczem, uciekł z robót przymusowych w bawarskim Allgäu, złapano go i ponad rok przesiedział w więzieniu w Kempten. Następnie monachijskie Gestapo skierowało go do obozu koncentracyjnego Dachau-Allach jako więźnia politycznego zarejestrowanego pod numerem 48201, gdzie 29 kwietnia 1945 r. został wyzwolony przez Amerykanów.
Po wojnie zamieszkał w Tczewie. Nie miał dzieci. Podobno z powodu pseudoeksperymentów medycznych, którym poddawano go w obozie. Jego młodszy brat Alojzy doczekał w Alpach wolności jako przymusowy robotnik rolny. Następnie wstąpił do Armii Francuskiej w Badenii Wirtembergii i przez rok był okupantem Niemiec pod sztandarem IV Republiki. Później wyemigrował do Australii i tyle w zasadzie go widziano.
Czytaj też: Odnaleziono kontrowersyjne dzieła sztuki nazistowskiej
Dziadek z Wehrmachtu i od Andersa
Dziadkiem uwięzionym w Wehrmachcie był ojciec mojej matki, nieżyjący już Wacław Stawikowski, rocznik 1919. W przeciwieństwie do dziadka Antoniego, który zmarł przed moim narodzeniem, doskonale go pamiętam. Przyszedł na świat w wiosce pod Pelplinem na Pomorzu. Jego ojciec spędził sześć lat w armii cesarza Wilhelma, z czego część jako jeniec w Irkucku na Syberii. Dziadek był dzieckiem rolników, którzy w poszukiwaniu pracy udawali się także do stoczni cesarskiej w Gdańsku. Przed wojną rozpoczął naukę jako czeladnik piekarski i ten zawód uprawiał przez połowę życia. Kiedy wybuchła wojna, był jeszcze uczniem, dlatego nie trafił na front.
Jego rodzice nie poświęcali się polityce, poza tym nie mieszkali w obszarze nadgranicznym i trochę dopisało szczęście. Ominęła ich pierwsza krwawa fala represji na Pomorzu jesienią 1939 r., której rezultatem było ponad 40 tys. ofiar. Dziadek nie znał dobrze języka niemieckiego. Co nieco liznął go dopiero w Gdańsku wcielonym do Rzeszy, gdzie pracował w piekarni Niemca Karla Probsta, męża jego ciotki. Rodzina uradziła, że tam będzie bezpieczniejszy, bo w dużym mieście łatwiej nie zwracać na siebie uwagi. Rubaszny i otyły wuj Karl, przypominający nieco Onufrego Zagłobę w pamiętnej kreacji Mieczysława Pawlikowskiego, jako pracodawca zapewniał mu względną ochronę. Mimo to, posługując się polskimi dokumentami, zmuszony był nosić kwadrat z literą „P” na piersi. Kiedyś nie ustąpił miejsca na chodniku jakiemuś Niemcowi i został spoliczkowany. Pamiętał ten epizod jeszcze pod koniec życia.
Czas działał na jego niekorzyść. 16 lutego 1942 r. Reichsführer SS, szef niemieckiej policji i komisarz Rzeszy Heinrich Himmler skierował do podległych mu urzędów okólnik następującej treści: „I. Proszę pouczyć podległe urzędy o konieczności zgłoszenia lokalnym placówkom Gestapo tych osób pochodzenia niemieckiego, które nie zgłosiły wniosku o przyjęcie na niemiecką listę narodową. O podjętych działaniach należy informować. II. Lokalne odpowiednie placówki Gestapo mają wyznaczyć tym wskazanym osobom ośmiodniowy termin na złożenie wniosku o przyjęcie na niemiecką listę narodową. Jeśli wniosek nie zostanie złożony, to wobec takiej osoby należy zastosować areszt ochronny i zarządzić skierowanie do obozu koncentracyjnego”.
O tym, kto ma pochodzenie niemieckie, decydowały okupacyjne władze, nie sami zainteresowani. Kilka dni później opublikowana została owiana złą sławą odezwa („Aufruf”) namiestnika Rzeszy i gauleitera Okregu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie Arberta Forstera, która była skutkiem zaleceń z berlińskiej centrali Gestapo. Odezwa nie była niczym innym niż ultimatum wobec ludności podbitych „ziem odzyskanych” przez Rzeszę. Rozpoczęły się masowe wpisy na niemiecką listę narodowościową (DVL), a sami zainteresowani stanęli wobec dylematu: iść z całą rodziną do obozu koncentracyjnego czy chronić ojca i matkę i włożyć znienawidzony mundur?
Wróćmy do dziadka Wacława. Jego losy odkrywałem, odczytując znaki ukryte. Kiedy jako nastolatek znalazłem w szafie płaszcz wojskowy z napisem „Poland” (to były lata 90.!), zacząłem dociekać, jak on się tam znalazł. Dowiedziałem się, że dziadek wrócił w nim po wojnie z Anglii. Kiedy zapytałem babcię, czy to znaczy, że dziadek służył w Wehrmachcie, prawie zawału dostała i wykręciła się od odpowiedzi. Mleko się jednak rozlało. O wojnie w rodzinie nikt nie chciał mówić. Czasami udało mi się pociągnąć dziadka za język.
Wehrmacht stał się jego życiowym przekleństwem. Został wpisany na III grupę DVL przez decyzję rodziców, którzy ugięli się przed perspektywą obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Pierwsze wezwanie na komisję zignorował. Odsiedział za to kilka dni w areszcie. Na kolejny termin poszedł ze znaczkiem „P” w klapie marynarki. Z ust przewodniczącego komisji dowiedział się, że jego rodzice przyznali się do niemieckości, a on będzie mógł udowodnić swoją postawą przywiązanie do odzyskanej ojczyzny, służąc w wojsku. Wacław hardo odparł, że nie może tam służyć, bo jest Polakiem, i wskazał na literę „P” przyszytą do ubrania. Podskoczył do niego SA-mann, zerwał znaczek „P” i z cynicznym uśmiechem rzekł: „Jetzt bist du Deutsch!”.
Potem poszło szybko. Bilet do wojska i podróż pociągiem do Dolnej Saksonii. Na dworcu w Tczewie pożegnania, płacze, szepty, modlitwy. Wreszcie jak powódź rozlały się polskie śpiewy: „Boże coś Polskę…”, „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Tak jechali na niedolę polscy niewolnicy. Nasi chłopcy.
Potem przeszkolenie wojskowe w Hildesheim pod Hanowerem. W oddziale dziadka na stu chłopaków zdecydowana większość mówiła tylko po polsku. Nie rozumieli podstawowych komend: w lewo, w prawo... Dziadek, po kliku latach pracy w piekarni wuja Niemca, już sporo rozumiał. Jeszcze przed wojną chodził razem z ojcem na polowania. Na ćwiczeniach ze strzelania wypadł tak dobrze, że kapral ostrzegł go, że jeśli będzie tak dalej, to trafi „na Ruska”, czyli front wschodni. Wziął to sobie do serca, zaczął pudłować.
Wacława skierowano na Zachód do oddziału, który okupował Holandię, później stacjonował w Belgii. W Museum aan de Stroom (MAS) w Antwerpii obejrzałem wystawę stałą otwartą w 2023, poświęconą okupacji niemieckiej w latach 1940–45. Zadawałem sobie pytanie, którego wszyscy (za) późno urodzeni bohaterowie współcześnie sobie nie zadają: jak to jest być jednocześnie ofiarą i być postrzeganym jako sprawca cudzych nieszczęść? Jak żyć z takim piętnem i nie zwariować?
Potem dziadek trafił do portowego miasta-twierdzy Brest na okupowanym przez Rzeszę francuskim wybrzeżu Atlantyku. Był piekarzem i kolejne tygodnie upływały mu raczej nudno – do momentu rozpoczęcia lądowania aliantów w Europie. Jako nastolatek zadałem mu szczeniackie pytanie: „Dziadku, czy zabiłeś kiedyś człowieka?”. Dziś chyba ugryzłbym się w język. Dziadek się oburzył: „Nikogo nie zabiłem!”. Pytałem, co w takim razie robił w wojsku. Mówił o pieczeniu chleba. Dociskałem. „Tam samoloty latali i my do nich strzelali”, powiedział. Nie były to przecież bezzałogowe drony. Jego umysł wyparł to, z czym nie był w stanie sobie poradzić.
17 września 1944 r. Wacław Stawikowski, liczący wówczas 25 lat, dostał się do niewoli amerykańskiej. Jeńcy skoszarowani byli na plaży pod gołym niebem. Podczas rejestracji podał narodowość polską i zgłosił chęć wstąpienia od Wojska Polskiego. Jego i setki mu podobnych przetransportowano barkami na południowe wybrzeże Wielkiej Brytanii. Tam przesiedli do pociągów osobowych z oknami zamalowanymi wapnem, wysiedli w Szkocji.
Po złożeniu przysięgi wojskowej dziadek rozpoczął służbę jako kierowca. Mam po nim „Vade-Mecum Żołnierza Kierowcy”, które otrzymał. W maju 1945 r. wojna się skończyła. Dziadek stacjonował w obozie Polkemet koło Dundee w Szkocji. Miał dylemat, jak wielu mu podobnych: wracać czy nie wracać? Z kraju dochodziły niepokojące wieści, ale miał tam żonę, którą kochał. Zdecydował, że jej nie porzuci. W 1947 na pokładzie brytyjskiego okresu SS „Banfora” powrócił do Polski. Przybycie żołnierzy relacjonowała Polska Kronika Filmowa. Wrócili jak żołnierze – w pełnym umundurowaniu, ze świeżo wyczyszczoną bronią.
Ale zanim noga Wacława Stawikowskiego stanęła w polskim Gdańsku, był jeszcze postój w porcie w zrównanym z ziemią Hamburgu. Schorowany dziadek już pod koniec życia wspominał, jak na nabrzeżu biegały wygłodzone dzieci. Żołnierzom nie wolno było schodzić na ląd. Razem z innymi od Andersa rzucał małym żebrakom swój żołnierski chleb. Oburzony zapytałem: „Dlaczego to robiliście? Przecież to byli Niemcy!”. Dziadek spojrzał na mnie i rzekł: „To były d z i e c i”.
Tę lekcję człowieczeństwa zapamiętam do końca życia.
Wacław Stawikowski miał ciężkie życie. Kilka lat po powrocie do Polski cieszył się wolnością, później przeszedł przez komunistyczne mordownie, do czego przyczynił się także wehrmachtowski epizod w życiorysie. Więzienia w Gdańsku, Sztumie, Wronkach, kopalnia w Bytomiu – odebrały mu zdrowie. Zmarł w 1998 r.
Płaszcz mundurowy dziadka z napisem „Poland” kuzynka oddała do szkolnej izby pamięci, która już nie istnieje. Mam nadzieję, że nie wylądował na śmietniku, tylko zdobi czyjąś kolekcję. Zapytałem dziadka, co się stało z jego niemieckim mundurem: „Niemiecką szmatę to ja żem spalił w Szkocji”, odpowiedział.
Dwóch dziadków z Pomorza, dwa odmienne wojenne losy. Jeśli coś je łączy prócz geografii to fakt, że żaden z nich sobie tego losu świadomie i dobrowolnie nie wybrał. Obaj są ofiarami wojny, podobnie jak ich żony. Nasi chłopcy, nasze dziewczęta. Długi cień wojny położył się także na losach generacji ich dzieci, które musiały mierzyć się z traumą rodziców. Cień ten pada także na nas, trzecie pokolenie. Tym razem nie przez politykę okupanta, tylko z wyroku polityków polskich.
Mam dość długą rodzinną pamięć. Z rupieciarni historii mógłbym wyciągać bohaterów, którzy na prawicy są bardzo pożądani, np. brata mojego pra...stryja, chorążego kawalerii narodowej Andrzeja Żuroch Piechowskiego, który w 1772 r. dzielnie walczył w Wielkopolsce przeciwko Prusakom. Sejm Rzeczpospolitej uczcił jego śmierć specjalną uchwałą. Ale instynkt badacza nie pozwala przejść mi do porządku dziennego nad faktem, że mój imiennik, a bratanek tegoż Andrzeja, wykształcony w Korpusie Kadetów w Chełmnie nad Wisłą, założonym przez Fryderyka Wielkiego dla dzieci pomorskiej szlachty, dosłużył się w Armii Pruskiej stopnia kapitana i walczył przeciwko Napoleonowi. W tym samym czasie inni krewni walczyli po drugiej stronie pod komendą gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, o którym opowiada pewna pieśń, znana nam wszystkim.
Czytaj też: Fałszywy mit przyzwoitej armii
Precz z histo-polo
W imię elementarnej ludzkiej przyzwoitości postuluję, aby odejść od uprawiania „polityki historycznej”: zwulgaryzowanej, naiwnej, napuszonej i odrealnionej wersji historii, histo-polo. Z tego rodzaju pojmowaniem spotkałem się przed ponad dekadą, gdy przekazano mi do redakcji merytorycznej tekst pewnego młodego historyka z gdańskiego oddziału IPN. Żarliwie i wytrwale tropił komunistów, pomawiając nawet o tego rodzaju sympatie wybitnego historyka Prus Królewskich. Dlaczego? Otóż prof. Wacław Odyniec śmiał napisać, że w jednym z pomorskich miasteczek wojska rosyjskie zachowywały się przyzwoicie. „Komuch!” – zawyrokował młody badacz.
Kiedy wykreślałem ów nieszczęsny passus i wiele innych nieszczęść, szczęka historyka tężała. (Dla niehistoryków przypis: nie było żadnego racjonalnego powodu, by w XVIII w. wojska rosyjskie zachowywały się w Prusach inaczej niż przyzwoicie, były to bowiem wówczas oddziały sojusznicze).
Czymże jest jednak prawda wobec moralnego wzmożenia? Czyż jesteśmy w stanie wyobrazić sobie skalę cierpienia prawie-bohatera, który chętnie obaliłby komunizm, lecz przekleństwo późnego urodzenia skazało go jedynie na ustawki w lesie?
***
Dziękuję wszystkim ludziom dobrej woli, którzy są wrażliwi na krzywdę innych i sprzeciwili się politycznej nagonce na autorów gdańskiej wystawy. Wśród sygnatariuszy listów poparcia znaleźli się naukowcy z różnych dziedzin, dziennikarze, artyści, także zwykli obywatele. Jednego głosu nie słyszę. Dwóch Franciszków – Tusk i Dawidowski, polskich kolejarzy z Wolnego Miasta Gdańska, niewątpliwie na ten głos zasługuje. Nie możemy się godzić, żeby ton debacie publicznej w Polsce nadawał promotor Jacka Kurskiego.
Ofiary zbrodni dokonanych na Pomorzu i na Pomorzanach zasługują na pamięć. Tu nie ma czego negocjować.
Tomasz Antoni von Piechowski (Żuroch Piechowski), rocznik 1974 – absolwent historii i archiwistyki na UMK w Toruniu. Bibliotekarz, autor wierszy i opowiadań, redaktor merytoryczny kilkunastu książek historycznych. Opublikował artykuły dot. okresu II wojny światowej m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i (pierwszym) „Uważam Rze Historia” – tu m.in. dot. Polaków w Wehrmachcie. Pierwszy rzecznik prasowy (pierwszego) Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.