Na ulicach Tallina spychacze i ciężarówki wciąż walczą ze zwałami noworocznego śniegu. Największy od 20 lat atak zimy o mało nie wykoleił wprowadzenia euro – istniało ryzyko, że nie uda się na czas załadować bankomatów nową walutą. – Ostatecznie 1 stycznia tylko jeden bankomat w całej Estonii nie miał euro – mówi Kerstin Kask, rzeczniczka banku centralnego. W obiegu pojawiły się już za to pierwsze fałszywki – zawsze jest ich najwięcej na samym początku, gdy klienci i kasjerzy uczą się dopiero rozpoznawać nowe pieniądze. – Ktoś próbował zapłacić banknotem tysiąc euro, choć taki nie istnieje – uśmiecha się Kask. Nie obeszło się też bez niesnasek: Rosja uznała, że kontur kraju na rewersie estońskich monet narusza jej granicę.
Ale wprowadzenie euro już teraz można uznać za sukces. – To była wielka akcja wizerunkowa – mówi Hardo Pajula, ekonomista z banku SEB w Tallinie. Zagraniczni dziennikarze, którzy zjechali do półtoramilionowego kraiku, by spytać, po co przyjmuje walutę na krawędzi upadku, zanieśli w świat nowinę o nowoczesnej gospodarce, państwie bez długów i rządzie zdolnym do reform. I o to chodziło: na fali euro Estonia chce zrzucić wizerunek kraju bałtyckiego, który kojarzy się z dwucyfrową recesją, i dołączyć do klubu państw nordyckich – zamożnych i godnych zaufania. Liczy nie tyle na stabilność walutową, ile na napływ inwestycji zagranicznych. Norweski Statoil już ogłosił, że przenosi centrum rozliczeniowe do Tallina.
Święto w Estonii zbiegło się z rocznicami na Litwie i Łotwie. Równo 20 lat temu oddziały Armii Czerwonej szturmowały wieżę telewizyjną w Wilnie, w Rydze OMON próbował odbić centrum miasta z rąk opozycji. Litwa, Łotwa i Estonia razem wyszły ze Związku Radzieckiego, a potem wstąpiły do Unii Europejskiej i NATO. Z niespełna 7 mln mieszkańców i łącznym PKB na poziomie Słowacji były zbyt małe, by znaczyć coś w pojedynkę – w latach 90. zaczęły więc funkcjonować jako kraje bałtyckie, wschodni odpowiednik Beneluksu. Na mapie leżą dalej obok siebie, ale mentalnie są coraz dalej: Estonia należy już do Skandynawii, Litwa ciąży ku Europie Środkowej, Łotwa zmierza w objęcia Rosji.
Jedno miasto
Estonia to pół miasta, Łotwa całe miasto, a Litwa już prawie kraj – mówi z przekąsem Pajula. Z wieżowca banku SEB widać terminal promów pasażerskich, którymi tłumy Finów przypływają codziennie po tani alkohol do estońskich sklepów. – Tallin i Helsinki stają się jednym miastem, a Zatoka Fińska to taka duża rzeka – ciągnie ekonomista. Najmniejszy z krajów bałtyckich nie ma kompleksów z powodu swojego rozmiaru – przeciwnie, Estończycy są z niego dumni i obrócili go na swoją korzyść. Najszybciej się zreformowali i pierwsi zrozumieli, że jedyną szansą mikrusów na dobrobyt jest maksymalne otwarcie się na świat. Mieli też szczęście do sąsiadów bez imperialnych zakusów ani kłopotliwych związków historycznych – Finowie to ich krewni.
Po odzyskaniu niepodległości każdy kraj bałtycki miał inny pomysł na rozwój. Estończycy postawili na Internet i nowe technologie (ze Skandynawii napłynęły inwestycje takich firm jak Nokia i Ericsson), Łotysze chcieli zostać centrum bankowym regionu (rosyjskojęzyczna Ryga była najbliższym schronieniem dla milionerów z byłego ZSRR), a Litwini postanowili żyć z rozdziału dóbr z Europy Zachodniej (wszystkie trzy kraje są skazane na import). Na tych filarach opierał się wzrost gospodarczy Bałtów jeszcze na początku dekady, aż pojawili się Skandynawowie ze swoimi bankami. – Jeszcze w 2004 r. nikt w Estonii nie wiedział, co to hipoteka – wspomina Pajula. Nordyckie banki zaczęły pompować kapitał na drugą stronę Bałtyku, nakręcając boom kredytowy.
W ciągu dekady nieruchomości na Łotwie zdrożały dziesięciokrotnie, mieszkania w secesyjnym centrum Rygi osiągnęły ceny z Hamburga. Kraje bałtyckie jeden po drugim ogłaszano tygrysami, ale ich gospodarki się przegrzewały. Hossa na rynku nieruchomości przełożyła się na wzrost płac i cen w budownictwie, a stamtąd gorący pieniądz rozlał się na całą gospodarkę. – Zbyt dużo osób wzięło zbyt wiele kredytów w zbyt krótkim czasie – mówi prof. Vyacheslav Dombrovsky ze Sztokholmskiej Szkoły Ekonomicznej w Rydze. W 2007 r. ceny domów i mieszkań runęły o 50–70 proc., a rok później kryzys finansowy wtrącił Bałtów w najgłębszą recesję na świecie.W 2009 r. gospodarka Łotwy skurczyła się o niespotykane 18 proc., Litwy – o 14,7 proc., Estonii – o 13,9 proc.
Kryzys na bank
Łotwa potknęła się o bank Parex. Założony przez dwóch Rosjan, którzy w latach 90. otrzymali łotewskie obywatelstwo, bank przeinwestował na moskiewskiej giełdzie. Połowa jego depozytów pochodziła z krajów byłego ZSRR, ale trzymał też oszczędności 600 tys. Łotyszy. Państwo musiało go przejąć, wskutek czego zbankrutowało i było zmuszone pójść po pomoc do MFW. Ale żeby stanąć na nogi, łotewska gospodarka musiała obniżyć rozdęte koszty, które zabijały eksport. Do wyboru były dwie drogi: dewaluacja łata albo cięcia płac. Bank centralny odmówił zerwania sztywnego kursu do euro, a gdy rząd ogłosił drakońskie oszczędności, został obalony. W Rydze nikt nie chciał być premierem, więc do brudnej roboty ściągnięto z Brukseli Valdisa Dombrovskisa.
Estonia znowu miała szczęście: wszystkie jej banki są skandynawskie, a ich centrale za dużo w nie włożyły, aby pozwolić im teraz upaść. Bankructwo Rygi położyło się cieniem na sąsiadach, ale Tallina nie można było wpędzić w niewypłacalność, bo tamtejszy rząd nie miał ani jednej obligacji. Owszem, PKB spadło o ponad 16 proc., wyrywając dziurę w budżecie, ale Estonia miała zaskórniaki – zamiast hodować deficyty, przez lata gromadziła nadwyżki budżetowe na czarną godzinę. A gdy przyszło wybierać między dewaluacją a cięciami, rząd wpadł na pomysł, by wykonać te ostatnie pod pretekstem wchodzenia do strefy euro. – Gdybyśmy nie weszli teraz, trzeba by długo czekać – mówi Pajula.
Najgorzej na kryzysie wyszła Litwa. Nie mogła liczyć na wsparcie bogatych sąsiadów, a jej przywódcy odrzucili pójście do MFW z przyczyn tyleż gospodarczych, co honorowych. Litwini musieli więc refinansować dług na bandycki procent i sami zaordynować sobie oszczędności, które Łotyszom narzucił fundusz, a Estończykom osłodziła obietnica przyjęcia euro. Rezultat był łatwy do przewidzenia: dług urósł, a reformy okazały się niewystarczające. W trzecim kwartale ubiegłego roku wszystkie trzy kraje bałtyckie wyszły z recesji, ale gospodarka Litwy urosła o marne 0,5 proc., podczas gdy PKB Łotwy wzrosło o 2,7, a Estonii – o 4,7 proc. We wszystkich trzech krajach bezrobocie utrzymuje się w okolicach 15 proc.
Bałtowie i polityka
Witam w Estonii, jestem tu premierem – mówi Andrus Ansip z szerokim uśmiechem. Szef estońskiego rządu wie, że w Europie mało kto o nim słyszał, choć jest trzecim najdłużej urzędującym premierem w Unii. Objął władzę w 2005 r. i wszystko wskazuje, że w marcu zostanie wybrany na trzecią kadencję. Na Litwie i Łotwie polityka nie jest już tak stabilna: na przestrzeni 20 lat oba kraje miały po 11 premierów. Litwa dorobiła się prezydenta, którego trzeba było usuwać z urzędu za kontakty z rosyjską mafią (6 stycznia Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że dożywotni zakaz ubiegania się o mandat posła dla Rolandasa Paksasa jest nieproporcjonalny do winy). Na Łotwie ulica obaliła dwa lata temu rząd.
Ale jesienią ubiegłego roku stał się cud: Łotysze ponownie wybrali na premiera Dombrovskisa, choć obniżył im pensje średnio o 20 proc. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej najpopularniejszym politykiem na Łotwie był Aivars Lembergs, król portu w Windawie i burmistrz tego miasta od 1988 r. Lembergs jest jednym z czterech oligarchów, którzy pociągają za sznurki w Rydze – drugi kontroluje port w stolicy, trzeci przemysł mleczarski, a czwarty był współwłaścicielem banku Parex. Frontowi politycy też nie słyną z uczciwości – jak choćby Einars Repše, do niedawna minister finansów, a wcześniej szef Banku Łotwy i premier, który na boku obracał nieruchomościami i miał wielomilionowe długi w jednym z szemranych banków.
Litewską politykę, zdominowaną wciąż przez pokolenie dawnych opozycjonistów i skażoną zarzutami o korupcję, miała odmienić prezydent Dalia Grybauskaitė. Ale półtora roku po objęciu urzędu była komisarz UE sama przesiąkła litewską mieszanką megalomanii i prowincjonalizmu: w kwietniu odmówiła przyjazdu do Pragi na zaproszenie Baracka Obamy, a jesienią zdawała się popierać Aleksandra Łukaszenkę na Białorusi. Premier Andrius Kubilius dysponuje w parlamencie większością zaledwie jednego głosu, a wybory samorządowe w lutym mogą doprowadzić do obalenia jego koalicji. W grudniu rząd poniósł spektakularną porażkę: z przetargu na przekładaną latami budowę elektrowni atomowej w Wisaginii wycofał się jedyny oferent.
Na tym tle wejście Estonii do strefy euro wygląda jak świadectwo politycznej dojrzałości. Ale niektórzy uważają, że to lekkomyślność. – Tak, weszliśmy na „Titanica”, dlatego od razu szukamy szalup ratunkowych – mówi Pajula z banku SEB. Zdaniem ekonomisty, podskórne siły są zbyt mocne, by strefa mogła przetrwać w obecnym kształcie, a jej rozpad jest nieunikniony. Ale dla Estonii nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: jeśli przyjdzie jej opuścić statek, na pewno trafi do tej samej szalupy co Niemcy i Finlandia. Z Finami łączą Estończyków więzy krwi, z Niemcami sposób myślenia o gospodarce – zanim narodziło się euro, korona była podpięta pod markę. – Euro to dla Estonii mniejsze zło, bo jedyną alternatywą był rubel – mówi Pajula.
Bezpaństwowi Rosjanie
Wpływy rosyjskie widać najbardziej na Łotwie. Jedna trzecia mieszkańców to etniczni Rosjanie, z tego 300 tys. stanowią bezpaństwowcy, którzy nie nauczyli się łotewskiego, w związku z czym nie mają obywatelstwa. Jedni i drudzy czytają moskiewskie gazety i oglądają rosyjską telewizję. – Zaczęło się od segregacji szkół, dziś mamy rosyjsko- i łotewskojęzyczne firmy – mówi Dombrovsky. W centrum Rygi rośnie potężny gmach biblioteki narodowej, ale Łotysze przegrywają batalię o język – stolica mówi już w większości po rosyjsku, a udział Rosjan w społeczeństwie rośnie. Po wejściu do Unii ok. 15 proc. mieszkańców wyjechało bowiem na Zachód, głównie etniczni Łotysze, bo tylko obywatele mają prawo pracować w pozostałych krajach wspólnoty.
Podziały etniczne paraliżują politykę. Przez 20 lat łotewskie partie narodowe trzymały mniejszości rosyjskojęzyczne z dala od władzy, by nie nadały obywatelstwa bezpaństwowcom. Dwa lata temu merem Rygi został młody Rosjanin, w jesiennych wyborach parlamentarnych jego Centrum Harmonii prawie wygrało z blokiem Jedność Dombrovskisa. Gdy w końcu zwycięży, o harmonię i jedność w polityce będzie trudno. – Jestem Rosjaninem, ale czuję się łotewskim obywatelem – mówi Denis Ivanov, student prawa Uniwersytetu Łotewskiego. Ale zaraz dodaje, że jego ojciec nie może znaleźć pracy, bo nie mówi po łotewsku. I że Łotysze żądają od Rosjan uznania okupacji Łotwy, tymczasem „to była przecież aneksja”.
Tarcia w regionie
Estonia też ma swoich bezpaństwowców, ale zależność od rosyjskiego kapitału jest mniejsza, poza tym Finlandia stanowi atrakcyjną alternatywę dla Rosji. Premier Ansip wygrał poprzednie wybory, obiecując usunięcie z centrum Tallina pomnika Brązowego Żołnierza, co też uczynił, wywołując w 2007 r. największe niepokoje społeczne od czasu odzyskania niepodległości. Ale Estonia odcięła w ten sposób pępowinę. Na Litwie rolę Rosjan odgrywają do pewnego stopnia Polacy – stąd przepychanki wokół należącej do Orlenu rafinerii w Możejkach i niekończąca się batalia o pisownię nazwisk. Niedawne zaostrzenie kursu wobec Wilna nie służy Warszawie – nawet w Tallinie zostało przyjęte jako przejaw polskiej mocarstwowości.
Bałtowie chętnie deklarują solidarność, ale sami nie chcą się zbytnio integrować. Mimo otwartych granic, do dziś nie można pojechać koleją z Wilna do Rygi ani dalej do Tallina. Taką linię można by zbudować za unijne pieniądze, ale Łotwa boi się, że połączenie zaszkodziłoby jej portom, które żyją z tranzytu towarów na Białoruś i do Rosji. Podobnie jest z energetyką: teoretycznie krajom bałtyckim powinno zależeć na budowie połączeń między sobą, zwłaszcza jeśli chcą razem korzystać z elektrowni atomowej w Wisaginii. Ale Litwa budowy nie rozpoczęła, tymczasem Estonia uzgodniła właśnie położenie drugiego kabla elektrycznego po dnie Bałtyku do Finlandii, a Łotwa szykuje sobie podobny przedłużacz do Szwecji.
Wejście pierwszego kraju bałtyckiego do strefy euro pieczętuje rozpad regionu. W 2004 r. Łotysze i Litwini zdołali jeszcze wejść do Unii razem z Estończykami, ale tym razem prymusi wyprzedzili ich o całe okrążenie. Ryga i Wilno zapowiadają, że przyjmą wspólną walutę już w 2014 r., ale mogą mieć kłopoty ze spełnieniem kryterium inflacyjnego, a strefa euro, jeśli przetrwa, na pewno zaostrzy warunki członkostwa. Łotwa jest skazana na zbliżenie z Rosją, a Litwa, chcąc nie chcąc, będzie ciążyć ku Polsce. Od taktu i mądrości polityków po obu stronach zależy, czy ta bliskość będzie oparta na zaufaniu – jak między Estonią a Finlandią – czy podszyta podejrzliwością – jak między Łotwą a Rosją.