Niewielkie oczekiwania wobec szczytu G20 okazały się słuszne. Dotychczas podobne zebrania miewały pewną moc symboliczną, względnie uważnie i z pewną ciekawością słuchano, co przywódcy mieli sobie do powiedzenia oraz jakie sygnały wysyłali do świata. Wsłuchiwano się w ich głos, uznając, że jako grupa mają pewną moc. Może nie sprawczą, bardziej publicystyczną, bo uwagi spotykających się polityków bywały niezłym komentarzem do aktualnych zdarzeń i trendów. Tak działo się np. w przypadku walki z ostatnimi odsłonami kryzysu ekonomicznego, przeciwdziałania pandemii czy wyzwań stawianych przez ocieplenie klimatu albo wzrost globalnych nierówności.
Wojna nikomu się nie podoba, ale...
Tym razem szczyt niczego nawet symbolicznie nie zaczyna ani nie podsumowuje, wydarzenia na świecie toczyły się z wysoką intensywnością i bez oglądania się na dyskusje toczone na rajskiej wyspie. Zgromadzeni nie dali rady uzgodnić wspólnego komunikatu, wydali w zamian deklarację przywódców. Jednomyślności nie było w najważniejszej obecnie sprawie: napastniczej wojny toczonej przez putinowską Rosję w Ukrainie. Nikomu agresja się nie podoba, większość uczestników Rosję potępia, ale nie wszyscy. Były głosy odrębne. Chiny i Indie nie mają ochoty nakładać sankcji, a np. odgrywająca rolę gospodarza Indonezja – kraj ludny i z ogromną, rosnącą gospodarką – stoi zupełnie z boku.
Jej prezydent Joko Widodo z entuzjazmem mówił, że szczyt przyniósł pewne wymierne efekty, w tym fundusze dla krajów zmagających się z kryzysem i skutkami pandemii.